Mam ogromną słabość do tego typu książek, dlatego bawiłam się podczas lektury doskonale. I to nie tylko ze względu na kryjącą się w niej grozę – chociaż przyznaję, że to ona okazała się w tym przypadku główną siłą przyciągania – a to, że jest, jak budzący uśpioną tęsknotę podręczny wehikuł czasu. Dlatego też nie mam wątpliwości, że w „Trzynastu krzesłach” Dave’a Sheltona może przepaść każdy, niezależnie od wieku. I młody czytelnik lubujący się w mrocznych, mrożących krew w żyłach historiach, i ten starszy, chociaż znający konwencję na wylot, stający się podczas czytania na powrót dzieckiem.
A świec płonie coraz mniej…
W akcję wkraczamy bez zbędnych wstępów – na wyjaśnienia przyjdzie czas później. Od pierwszych chwil więc towarzyszymy Jackowi, który dostrzegając tlące się w starym, opuszczonym domu światło, nie może oprzeć się pokusie sprawdzenia, co się w nim dzieje (swoją drogą, podziwiam go za odwagę, ja bym też poszła, ale na pewno nie sama). Nieoczekiwanie trafia na spotkanie, podczas którego każdy z siedzących przy stole uczestników opowiada straszną historię, po czym zdmuchuje płomień swojej świecy i odsuwa się w cień. W przerwach, pomiędzy kolejnymi opowieściami, gdy współopowiadacze wymieniają się uwagami, mimo pozornego wyciszenia nasila się niepokój. Jesteśmy coraz bardziej pewni, że dzieje się tutaj coś nie do końca rzeczywistego, że całe to wydarzenie ma drugie dno. Zaczynamy się zastanawiać kim jest siedzący u szczytu stołu, blady gospodarz, kim są jego goście i jaka jest w tym wszystkim rola Jacka – bo tego jednego jesteśmy pewni: nie trafił tutaj przypadkowo. Książka pochłania nas więc i niepokoi na dwóch poziomach. Z jednej strony wsłuchujemy się bowiem w stare miejskie legendy, ludowe podania i całkiem współczesne straszaki o upiorach, duchach, klątwach, a nawet morderczych drzewach i podłych kotach, które z założenia mają napawać nas lękiem, z drugiej, coraz bardziej niepokoi nas nieoczywistość wydarzeń w centrum, których znalazł się chłopiec.
Trzynastka
Jeśli interesujecie się nieco symboliką, po lekturze od razu dodacie dwa do dwóch i zrozumiecie, że wybór tytułowej liczby nie był ani trochę przypadkowy. Zresztą w „Trzynastu krzesłach” nic nie jest przypadkowe. Chociażby fakt, że każda z postaci przemawia własnym głosem, co przekłada się na to, że w każdym z opowiadań spotykamy się z zupełnie innym stylem wypowiedzi i z zupełnie inną wrażliwością. Zależnie od wieku opowiadającego, różne jest w nich także natężenie „straszności”. To godny podziwu i zgrabny zabieg, dzięki któremu nie postrzegamy kolejnych tekstów jako „nierównych” lecz doceniamy ich różnorodność. Bo chociaż składają się na całość, każdy z nich jest osobny. I, co równie ważne, osobisty.
Niesamowitość
„Trzynaście krzeseł” doceniam za budowę szkatułkową, za możliwość dotknięcia tajemnicy, za sposób budowania napięcia, za mgłę niesamowitości, nastrój grozy i kreację świata pozornie realistycznego. To co mnie jeszcze w tej książce ujęło, to zaniechanie lukrowania rzeczywistości i karnawalizacji strachu. Zamiast tego doświadczamy tutaj powrotu do starej i sprawdzonej gry konwencją horroru, w którym to nie ma winy bez kary, zło jest wszechogarniające, a prastara magia nie cacka się z bohaterami, jeśli ci wejdą jej w drogę. Autor co prawda nie epatuje makabrą, ale co ważne nie boi się nazywać rzeczy po imieniu. Co za tym idzie, opowieści skrojone są zgodnie z potrzebami młodych czytelników, a zarazem traktują ich poważnie, zamiast upupiać.
Idealna na długie wieczory
Będę do niej wracać, zwłaszcza w długie zimowe wieczory i wspominać, jak to było gdy z grupką przyjaciół, rozbrajając mrok tylko wątłym światłem latarki, napędzaliśmy sobie nawzajem pietra i tęskniliśmy za niesamowitym, opowiadając straszne historie. Do czasów, gdy ograniczała mnie tylko wyobraźnia.
[współpraca barterowa]