Sięgając po debiut młodej polskiej autorki, w najgorszym przypadku możemy oczekiwać klasycznego urban fantasy z subtelnymi próbami odświeżenia konwencji. I mniej więcej w taki sposób można w skrócie podsumować Złodzieja dusz. Przy okazji jednak książka zaoferowała nam coś, czego naprawdę trudno było się spodziewać.
Dora Wilk to wiedźma, która na podobieństwo nastoletniej Sabriny próbuje pogodzić życie w dwóch światach – śmiertelników oraz istot magicznych. W „prawdziwym” Toruniu jest policjantką – twardą, bezwzględną i działającą na granicy wszelkich zasad. To ten typ postaci, która najpierw daje w pysk, a potem nie zastanawia się nad pytaniami, bo te nie mają już sensu. Wilk jest świetną gliną także dlatego, że w pracy wykorzystuje swoje zdolności magiczne – ale oczywiście tak, aby nikt nie zorientował się w jej drugiej tożsamości. W świecie magicznych istot wcale nie ma z górki. Nadpobudliwa wiedźma nieustannie próbuje wyrzec się części swojej natury – po mamusi przypadła jej magia płodności ograniczająca ją do roli chodzącej fabryki do rodzenia dzieci ku chwale Bogini! Na szczęście po tatusiu jest dzieckiem Północy, któremu co prawda nie może wyrosnąć broda wikinga, ale za to temperament pozwala rozwiązać każdy problem – metodą uderzaj tak długo, aż zniknie. W obu rzeczywistościach jest natomiast silną i niezależną kobietą z chłodnym spojrzeniem, nieustanną potrzebą dotykania innych oraz magnesem na dupków, socjopatów i zwyrodnialców. Podczas gdy w pracy zostaje zawieszona za pobicie podejrzanego, w równoległym Thornie Starszyzna istot magicznych zleca jej nowe zadanie – ma wykorzystać swoje umiejętności, by wytropić potężnego czarodzieja porywającego nadnaturalnych oraz wysysającego ich energię. O swoje bezpieczeństwo nie musi się martwić, bo jej plecy – oraz wiele innych części ciała – osłania dwóch nieziemskich przystojniaków, którzy urwali się z zupełnie innego systemu – diabeł oraz anioł stróż.
Aneta Jadowska na samym początku swojego debiutu stara się, żeby między czytelnikiem a główną bohaterką nie zaiskrzyło. Mimo że Dora jest materiałem na prawdziwego badassa – w kaszę sobie nie da dmuchać, a jak ktoś spróbuje, to najwyżej połamie mu ręce – nie robi najlepszego pierwszego wrażenia. Gdy ją poznajemy, nieustannie się powtarza, prowadzi niezręczne rozmowy, a jej wewnętrzne monologi zdradzają przejawy niezdrowego egocentryzmu. Świat oraz wydarzenia dziejące się wokół niej także początkowo wydają się dość niezgrabne – wątki są pourywane, w dialogach przebija się sztuczność, na magiczną rzeczywistość składają się same stare elementy, a sama książka szybko staje się monotematyczna. Historia przez chwilę broni się całkiem ciekawym wątkiem (zdawać by się mogło) głównym, nieśmiałą próbą odświeżenia oklepanych gatunkowych założeń oraz zaledwie szturchaniem kwestii kobiecej niezależności. Ostatecznie niewiele z tych elementów zdaje się mieć jakiekolwiek znaczenie dla autorki – a tym bardziej trudno, aby miały one znaczenie dla nas.
Wszystko przez główną bohaterkę. Ma ona bowiem jeszcze jedną cechę wspólną z Sabriną – pomimo trzydziestu lat na karku oraz doświadczenia w policji myśli i zachowuje się jak nastolatka. I to taka, która z powodu buzowania hormonów straciła panowanie nad funkcjami poznawczymi. Nie chodzi nawet o to, że jest to mało autentyczne – nikt nikomu nie zabroni być wiecznym dzieckiem – jednak nieustannie nadużywana przez autorkę konwencja zaczyna być nużąca, wprowadza w zakłopotanie, a ostatecznie robi się po prostu śmieszna – oprócz tych momentów, gdy jest naprawdę męcząca.
Bohaterowie klasycznego urban fantasy, oprócz tendencji do wpadania w coraz większe fabularne bagno, mają zazwyczaj swój charakterystyczny oręż – Dresden dzierżył swoją laskę, Daniels nosiła na plecach miecz, który rzadko wyciągała z pochwy, a O’Sullivan nie rozstawał się ze swoim zaklętym wisiorkiem. Tymczasem głównym elementem ekwipunku Dory Wilk jest jej… biust. Główna bohaterka nieustannie o nim wspomina, podkreślając jego obecność, objętość oraz potencjał do skupiania uwagi postronnych. Jeżeli akurat nie chodzi jej po głowie własne wyposażenie, to jej myśli skupiają się na tym, że jakby w końcu dopadła swojego demonicznego kompana i wyobracała go na boku, to biedny nie widziałby, którędy wlewa się smołę do piekielnego kotła… a to nawet jeszcze nie wszystko.
Złodziej dusz po prostu ocieka niezdrową i przesadzoną seksualnością oraz niezaspokojonymi fantazjami. Bohaterowie, zamiast skupiać się na sprawie, rozmawiają o orgazmach – cały jeden rozdział poświęcony jest dyskusji na temat potencjalnej widowiskowości ewentualnego wspólnego dochodzenia. Seks jest tu rozwiązaniem co drugiego problemu i odpowiedzią na każde pytanie. Jak bohaterka regeneruje manę? Za pomocą przygodnych numerków lub biegając nago nocą po plaży. Jak rozwiązany zostaje poboczny wątek nastoletniej niedoszłej samobójczyni? Oczywiście monolog na temat życia seksualnego w zaświatach jest jedynym słusznym. Dlaczego Dora miała problemy w pracy? Tego już łatwo się domyślić. Złodziej dusz po prostu stoi (niezamierzona gra słów) seksem, orgazmami, ocieraniem, przechodzącymi dreszczami i płodnością – naprawdę strach bardziej się wczytywać w historię, żeby przypadkiem nie oberwać erekcją, która może czaić się już w następnym rozdziale. Początkowo jest to odpychający i żenujący zabieg – mamy wrażenie, że zamiast urban fantasy trzymamy w dłoniach pamiętnik napalonej nastolatki – z czasem robi się to zwyczajnie niezręczne, trochę smutne, a w końcu zwyczajnie bawi. Autorka popisuje się bowiem umiejętnością naprowadzenia każdego pomysłu i dialogu do seksualnego parteru.
W tym natłoku niespełnionych fantazji giną wszystkie pozostałe elementy historii. Przez chwilę – zanim Jadowska zupełnie odpłynęła – zachowanie bohaterki można traktować jako zmagania ze sposobem postrzegania kobiet w społeczeństwie. Najlepiej widać to w próbie zerwania z magią płodności ograniczająca jej role do rodzenia dzieci. Monotematyczność przemyśleń Dory oraz podkreślane na każdym kroku jej seksualnego rozbuchania przestaje przypominać wyzwalania z patriarchatu, a zaczyna sugerować konieczność wizyty u specjalisty. Podobnie wygląda sytuacja wątku głównego. Chociaż wydawał się całkiem ciekawy, on również zostaje zasypany erotycznymi dygresjami, flirtowaniem i niezaspokojonymi potrzebami. W pewnym momencie nawet autorka zdaje sobie sprawę, że nie ma sensu go niepotrzebnie ciągnąć. Gdzieś w połowie książki sprawa zostaje rozwiązana, a całą resztę – ponad jedną trzecią – Jadowska poświęca na pośpieszne domknięcie pozostałych wątków oraz upchnięcie jeszcze większej ilości wilgotnych opisów.
Złodziej dusz kuleje także pod kilkoma innymi względami – ale biorąc pod uwagę powyższe, naprawdę nie robią one książce większej krzywdy. Przede wszystkim historii brak płynności. Poszczególne wątki, zamiast sprawnie się przeplatać, nieatrakcyjnie przeskakują między sobą – autorka odstawia jeden na bok, by przez chwilę zająć się następnym, mimo że fabularnie pośpiech byłby jak najbardziej wskazany. Dialogi męczą nie tylko tematyczną monotonią, ale językową powtarzalnością – postaci raz po raz rzucają te same żarty i powiedzonka. Czasami na przestrzeni jednej strony. Chciałoby się przy okazji ocenić podejście do gatunkowych założeń, jednak te stanowiły w historii jedynie tło dla kolejnych erotycznych opisów – Złodziej dusz tak naprawdę jest jedynie harlequinem udającym urban fantasy i raczej próżno szukać w tym większego odświeżania schematów. Chociaż przez chwilę można odnieść wrażenie, że coś się tam nieśmiało tliło.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 6/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl