"W górę rzeki" to książka, która wciągnęła mnie od początku. W pierwszej scenie widzimy głównego bohatera, Sebastiana Ackermana, w momencie kiedy chce popełnić samobójstwo. Nagle dzieje się coś bardzo dziwnego, wręcz magicznego. Trochę jak w Matrixie. Coś odwodzi mężczyznę od powziętego zamiaru. Jest to tak nierealistyczne, że zdaje się snem, i może rzeczywiście nim jest. Kim jest dziewczyna, przedstawiająca się jako Mehoni?
Z zaciekawieniem czytałam dalej, by odkryć co pchnęło Sebastiana do tak ostatecznej decyzji. Poznałam jego przeszłość. Jeden głupi błąd, przez który stracił bodaj najważniejszą osobę w życiu, ze swojej winy. Lata spędzone w piekle więzienia i nieustające wyrzuty sumienia.
Czytałam inne recenzje tej książki i nie wiem dlaczego nikt nie wspomniał o rzeczy kluczowej: cała powieść od początku do końca przepojona jest wiarą w Boga. Sebastian nieoczekiwanie dla siebie samego odkrywa religię i pragnie znaleźć jakieś wartości, które utrzymają go przy życiu, kiedy wszyscy się od niego odwrócili.
Mężczyzna jest bardzo samotny i szuka pocieszenia gdzie się da. Nie dały go imprezy i używki ani powierzchowny związek z Kamilą. Razem z Sandrą dziewczyny tworzą duet wyjątkowo pustych lal, którym na niczym i nikim nie zależy, nawet na chłopakach, z którymi tworzą dziwne "związki", kończące się z chwilą powstania jakichkolwiek komplikacji. Te dwie to jedne z paskudniejszych postaci w powieści.
Przeciwieństwem Kamili i Sandry jest Sylwana, dziewczyna, którą Sebastian poznał przez przypadek.
Chociaż czytając historię tych dwojga można dojść do wniosku, że przypadki nie istnieją. To, co im się przydarzyło, było niezwykłe, ale więcej nie zdradzę. Musicie przeczytać sami.
Bardzo polubiłam Sebastiana i obawiałam się o niego. W stosunku do Sylwany mam mieszane uczucia. Jest ona kobietą bardzo religijną a przy tym naiwną i zapatrzoną w swoje ideały. Z jednej strony niby to stosuje się do przykazań o miłości bliźniego, z drugiej jednoznacznie potępia aborcję, in vitro i związki jednopłciowe. Nie zgadzam się z jej poglądami, lecz należy pamiętać, że jest ona jedynie postacią fikcyjną. Z lekka zakłamaną, na plus jednak można jej policzyć, że otworzyła serce przed nieznajomym i dała mu szansę.
Obawiałam się co się stanie, gdy pozna prawdę o przeszłości chłopaka, którego przecież zna dość krótko. Czy wciąż będzie podążać za głosem serca czy wygra rozsądek i cały idealizm diabli wezmą?
Od początku nie wiedziałam, czego się spodziewać po tej książce, bo opis jest dość niejasny. Pomijając ortodoksyjne przekonania Sylwany książka niesie piękne przesłanie o tym, że nigdy nie wolno się poddawać, że życie może zmienić się w każdej chwili.
"Człowiek potrafi się martwić w szczęściu. Jednak cierpiąc, zapomina o dobrych czasach. Jeden dobry dzień nie zdoła naprawić wszystkich złych. Zatem nie można pozwolić, aby jeden zły dzień zepsuł wszystkie dobre."
Powieść jest bardzo wzruszająca, pełna silnych emocji, które wyciskają łzy z oczu. Treść trafia prosto do serca. W życiu naszego bohatera zdarzają się nieoczekiwane zwroty akcji. Kiedy wszystko jest dobrze, nagle następuje kryzys a w największej rozpaczy pojawia się światełko nadziei. Nagle wszystko obraca się o sto osiemdziesiąt stopni i sprawy rozwijają się w najbardziej nieoczekiwany sposób.
Nie mogłam się oderwać od powieści. Poza tym, że jest bardzo dobrze i ciekawie napisana, przekazuje czytelnikowi jasny komunikat: czasem trzeba iść pod prąd, w górę rzeki, wbrew przeciwnościom, by odnaleźć swoje szczęście. Nikt nie przeżyje życia za nas.
Dziękuję wydawnictwu Oficynka i Dominice Smoleń za egzemplarz recenzencki książki.