Trudno mi znaleźć słowa, które będą właściwe, by mogły sprostać wyrażeniu palety emocji i zafascynowania, jakie towarzyszyły mi w trakcie czytania pierwszego tomu „W poszukiwaniu straconego czasu”.
Trudno mi dzielić się wrażeniami z podróży w rzekę wspomnień, nad jaką zabrała mnie lektura „W stronę Swanna”, kiedy jedyne, czego pragnę po obcowaniu z nią to wewnętrzna, samotna kontemplacja niezliczonej konstelacji słów, z której utkane zostało – nie boję się już tego nazwać, mimo że przed rozpoczęciem czytania byłam umiarkowanie ostrożna w doborze tak wielkich określeń – arcydzieło Prousta.
I wreszcie – trudno mi wyjść z zaskoczenia, kiedy dotarło do mnie, w jaki sposób zadrwił ze mnie los, sprawiając, że poruszałam się po meandrach tęsknoty, jaką odczuwał bohater. Że książka trafiła do mnie w momencie najmniej odpowiednim, najmniej sprzyjającym czytaniu; że – jak Marcel łaknący obecności matki i wykradający dla siebie fragmenty czasu spędzane z nią wieczorami – ja wykradałam chwile, które mogłam poświęcić na zanurzenie się w oceanie proustowskich słów.
Słów i zdań, które nie są proste, które nie są dla każdego, które igrają z czytelnikiem, zmuszając do wyrzeczeń, cierpliwości i wytrwałości, do smakowania w literaturze, z którą wcześniej zapewne nie miał do czynienia lub którą – jak ja – z różnych względów starał się omijać szerokim łukiem; w literaturze, która staje się nagrodą za nasze poświęcenie, odwagę i zaufanie, otwierając przed nami drzwi do innego świata (tak: innego, jeszcze bardziej odmiennego od tych, znanych z historii powszechnie lubianych i łatwo przyswajalnych) – świata zbudowanego z urokliwych uliczek Combray, pełnych przepychu salonów francuskiej arystokracji, a przede wszystkim ludzi: ich myśli, ich emocji, ich wspomnień, kompletnego zapierającego dech w piersiach duchowego wnętrza, jakie w sobie nosimy, a o jakim nikt inny jeszcze z taką pasją, z takim geniuszem nie pisał.
Dałam się porwać: już od pierwszych słów, od pierwszego zerknięcia na okładkę (może przez ten błękit, przez drobne, białe plami przywodzącej na myśl kosmos, tym samym – bardzo słusznie – w jakimś stopniu obiecującą międzywymiarową podróż). Dała sobie możliwość, naprawdę nieocenioną w dobie dzisiejszego pędu za wszystkim, przypomnienia, jak ważne są chwile na zatrzymanie się, dla siebie, na pielęgnowanie wspomnień, jakiekolwiek by nie były.
A jednak, kiedy z zamierzchłych czasów nic nie ocaleje, po śmierci bliskich istot, po zniszczeniu, jakiemu ulegają rzeczy, jedynie zapach i smak, delikatniejsze, lecz bardziej przy tym żywotne, bardziej niematerialne, uporczywe i wierne, długo jeszcze, niczym dusze, trwają w rozpamiętywaniu, w oczekiwaniu na ruinach wszystkiego, wciąż jeszcze czegoś się spodziewając i wznosząc niezmordowanie, z jednej, niemalże pozazmysłowej kropelki – potężną budowlę wspomnienia.
W moim przypadku budowa jednego właśnie się rozpoczęła i to czas, by przygotować miejsce na sześć kolejnych. Warto się przekonać, że, wbrew pozorom, nie będzie to absolutnie czas stracony.