„Pierwsze słowo” skończyłam czytać prawie dwa tygodnie temu. Przez cały ten czas zastanawiałam się, jak właściwie opisać to – te wszystkie emocje, wrażenia, rozbudzone na nowo wspomnienia i pomysły – co towarzyszyło mi podczas lektury. Nie wiedziałam tuż po skończeniu i nie wiem nadal. Mimo wielu rozmów, jakie w tym czasie przeprowadziłam na temat zbioru jedenastu opowiadań Marty Kisiel; mimo wielokrotnego powracania między meandry słownych zaułków z niemożliwym kunsztem budowanych przez „ałtorkę” w wykreowanych przez nią światach; mimo ponownego czytania wielu fragmentów, które w trakcie lektury sprawiały, że nie potrafiłam powstrzymać się od śmiechu; które budziły dyskomfort; zmuszały do zastanowienia się nad pojęciem śmierci przedstawionym w najróżniejszych aspektach (od tych totalnie abstrakcyjnych, po boleśnie rzeczywiste), czy po prostu – rozpływania się nad magią słowa pisarki, która udowodniła, że potrafi zawojować z niebywałym sukcesem każdy gatunek literacki.
To książka tyleż fascynująca, co nietuzinkowa. Nie pozwalająca przejść obok siebie obojętnie przede wszystkim za sprawą hipnotyzującej okładki zaprojektowanej przez Tomasza Majewskiego i już na tym etapie sugerującej, co będzie stanowiło główne spoiwo wszystkich jedenastu tekstów zamieszczonych w „Pierwszym słowie”. To doskonała pozycja, by zapoznać się przekrojowo z twórczością Marty Kisiel, by na podstawie wcale nie tak małej ilości miniaturek sprawdzić, czy jej styl i światy, pomiędzy którymi się porusza, trafi w nasz czytelniczy gust i sprawi, że będziemy chcieli więcej.
Bo w środku, poza „Rozmową dyskwalifikacyjną”, którą „ałtorka” debiutowała na łamach Farenheita, „Nawiedzinami” wchodzącymi w skład antologii „Nawiedziny”, „Przeżyciem Stanisława Kozika” i „W zamku tej nocy…”, które ukazały się w Science Fiction, Fantasy & Horror, znajdziemy również „Dożywocie” będące pierwowzorem kultowej już książki o tym samym tytule i „Szaławiłę”, która ukazała się w drugim wydaniu „Dożywocia” i w pewnym stopniu stanowi zgrabną klamrę zamykającą (niekończącą się przecież) historię Lichotki i jej mieszkańców. Lecz poza wcześniej publikowanymi już tytułami, w skład „Pierwszego słowa” wchodzi również pięć innych opowiadań. Innych nie tylko dlatego, że dotychczas nigdzie indziej się nie ukazały; innych, ponieważ są bardziej dojrzałe, nieprzesiąknięte w takim stopniu cudownym humorem Marty Kisiel, jak wcześniej wymieniona szóstka, a jednak w takim samym stopniu magnetyczne, pełne mniejszych i większych niepokojów.
Dzięki temu, że stare i nowe opowiadania przeplatają się ze sobą, „Pierwsze słowo” sprawia, że po jego lekturze poczułam się źle – niespokojnie, jak podpowiedziała mi znajoma i co jest najwłaściwszym określeniem tej pozycji. Ale źle i niedobrze bardziej w znaczeniu ogólnym, bo mimo tego, w jaki sposób mnie poruszyły, mimo że zaszczepiły niepokój, jednocześnie sprawiły, że spadła ze mnie jakaś skorupa, że obudziło się coś nowego, coś innego – coś lepszego, co sprawia, że z tym wszystkim czuję się bardzo niekomfortowo: źle. I jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, nie chciałabym, by to uczucie szybko mnie opuściło, bo, wbrew pozorom, wcale nie jest złe. Jest inspirujące, jak cała książka.