Książki, które ostatnio czytałam, poważnie mnie wyeksploatowały. Przebodźcowały mnie zarówno bardzo dobre kryminały, jak i książki, które okazały się rozczarowaniem. Potrzebowałam prostej, niewymagającej powieści dla higieny umysłu. Padło na "Ucieczkę w zniewolenie" wykopane z dna czytnika.
Książka wydana została przez Novae Res, ale za czasów, gdy nie rządziło selfpublishing, nie było jeszcze grupy Zaczytani. Dzięki temu redakcja i korekta była na dobrym poziomie.
Początkowo książka mi się podobała.
Studentka MIT, Sue James, świętuje przyznanie grantu na swoje badania. Uciekając z własnego przyjęcia przed nachalnym Noahem chowa się na jachcie. Odurzona alkoholem zasypia, a po przebudzeniu okazuje się, że trafiła w środek interesów prowadzonych przez bostońskiego milionera Russela Cho. Mężczyzna nie zamierza wypuszczać dziewczyny, a wykorzystać do prania brudnych pieniędzy.
Powieść wyrywała się z szablonu gatunku. Choć nie podobała mi się budowa narracji, która ukazywała to samo zdarzenie z różnych perspektyw, to myślałam, że w końcu trafiłam na romans napisany stylem, który da się czytać, treściwie, bez pierdolamento i zrywania płatków kwiatków kocha — nie kocha, ale też niepozbawionym z emocji. Bohaterka nie jest naiwną, głupiutką lalą, a zuchwałą dziewczyną, złośliwą, ale nie na tyle, żeby zdawała się infantylną. Jej pogarda wobec bogactwa, snobizmu odbierana była przez Cho jako impertynencja. Pozbawiona wolności Sue, nie wyzbywa się godności, co znowu odbierane jest jako pruderia. Kolejnym wymykającym się z szablonu romansu elementem był brak wzajemnych zachwytów nad wyglądem tej drugiej osoby. Cho nie został opisany jako pociągający przystojniak. W ogóle nie został opisany. Jedyną informacją wskazującą jak może wyglądać, było chińsko brzmiące nazwisko, które później potwierdziło jego azjatyckie korzenie. Russell, jako facet-wzrokowiec, zwracał uwagę na wdzięki Sue, ale ta nie odwzajemniła jego zainteresowania. Wyszło naturalnie, bo największą niedorzecznością w tego typu literaturze jest ślinienie się naiwnych dziewic na widok oprawcy. No ok, była dziewicą, co było pierwszym wybojem na drodze, która nie była dotychczas sztampowa, ale przynajmniej się nie śliniła na widok Cho. Drugi szablonowy dla romansu element, który pojawił się w powieści, to była już wyrwa w ziemi, na której dnie była różowa, słodka legumina. Miłość (nie zauroczenie) spadła z nieba na nieświadomych bohaterów. I to w jednym czasie, bodajże w czwartym dniu niesprzyjającej znajomości. O ile w przypadku Sue można tłumaczyć to syndromem sztokholmskim, młodym wiekiem, hormonami, upojeniem alkoholowym, czy czymś jeszcze, o tyle w przypadku rozwiązłego, bogatego trzydziestolatka wyszło groteskowo.
Do całości romansowego szablonu brakowało dziecka, które, również jak miłość, spadło z nieba. Kochająca rodzinka była w komplecie...
Najprawdopodobniej na tym tomie zakończyłabym czytanie przesłodzonej historii, ale zaciekawiło mnie, jak dalej potoczy się wątek kryminalny, a ścisłej, czy moje podejrzenia się potwierdzą, dlatego sięgnę po drugą część.