Blackbird singing in the dead of night
Take these broken wings and learn to fly
All your life
You were only waiting for this moment to arise
The Beatels „Blackbird”
Nie wyobrażam sobie zacząć recenzji książki Philipa Huffa „Dni trawy” w inny sposób, jak tylko cytatem z piosenki kultowej grupy popowej „The Beatles”. Od kiedy zaczęłam ją czytać nieustannie brzmią mi w uszach nuty Lennona, McCartney’a, Harrisona i Starra. Kos z piosenki przypomina mi głównego bohatera, który jest jak ptak ze złamanymi skrzydłami, na nowo uczy się latać, oczekuje na uzdrowienie. Ale od początku...
Philip Huff inspiracji do napisania książki nie szukał daleko, właściwie to ona znalazła jego. Najpierw zrobiła próbę generalną na jego własnym życiu, a następnie młody pisarz opowiada nam o tym, co przeżył, ustami osiemnastoletniego Bena. Jego życie zawsze ściśle związane było z muzyką. Chłopak wspomina grę z dziadkiem na pianinie, słuchanie płyt z przyjacielem w domku na drzewie czy z ojcem w samochodzie, naukę lekcji na gitarze z charyzmatycznym Rudim. Nawet podczas snów nie może uwolnić się od melodii. Budzi się, mając w głowie jedną z piosenek, która była dla niego w pewnym sensie wróżbą na kolejny dzień. Muzyka jest w książce tłem, komentarzem, puentą bądź też opisem przeżyć bohatera.
Narrator opowiada o wszystkich wydarzeniach spokojnie, z dystansem, często naśladując sposób mówienia dziecka. Często ma się wrażenie, że rozmawia się z przyjacielem. Zwraca się do nas „Człowieku”, czasami opisuje swoje własne przeżycia w drugiej osobie liczby pojedynczej tak, abyśmy i my mogli poczuć jego bad trip albo wiatr we włosach podczas drogi do domu.
Ben jest już pogodzony ze swoimi wspomnieniami, z wydarzeniami, które doprowadziły go do choroby psychicznej, psychozy, a następnie do szpitala psychiatrycznego. Zaczęło się od śmierci ukochanego dziadka, później pojawiła się marihuana, dużo marihuany, problemy w szkole, spore problemy i w końcu tragiczny pożar... Najważniejsi ludzie odeszli od Bena i w końcu on sam zaczął odchodzić od siebie. Pobyt w szpitalu to ciężka droga z powrotem. Phil nie skupia się jednak na opisie terapii i leków, skupia się na ludziach i na zmianach w psychice bohatera.
Trzeba mieć wiele odwagi, aby opisać samego siebie, wyspowiadać się niejako w książce ze swoich grzechów, słabości, lęków, ze swojej choroby. A prawdziwą sztuką jest opisać swoją mroczną przeszłość tak, aby nie wzbudzać litości, ale by ludzie zapamiętali cię jako człowieka z pasja, który potrafi zaskoczyć nas wiedzą o artystach, sekretach ich życia, i o tym, czym tak naprawdę jest muzyka.
Huff'owi się to udało i to sprawia, że powieść „Dni trawy” jest oryginalna. Jedyne, co czytelnika może denerwować to nietrzymanie się chronologii zdarzeń, skakanie po wybranych scenkach z życia, przez co książka wydaje się być zlepkiem fragmentów, które niekoniecznie trafiły na właściwe miejsce.
Na koniec chciałabym zastanowić się nad okładką książki. Bez znajomości całej historii wydaje się abstrakcyjna, ot drzewo z gitarą, szachownicą, płytą, książką i grzybami - co to, do licha, jest? Jednak później już rozumiem. To drzewo życia Boba. Drzewo, na którym „rośnie” wszystko to, co było dla niego ważne. Nasuwa się od razu pytanie: Jakie byłoby moje? Co by na nim wyrosło? A ty, co umieściłbyś na swoim?