Dojrzewanie to etap, przez który chcąc nie chcąc, każdy z nas musiał przejść. Okres przepełniony burzliwymi emocjami, próbami odnalezienia siebie, gdzieś pośród chaosu wielkiego, dorosłego świata. Wielkie bunty, kłótnie z rodzicami, pierwszy papieros i pierwszy łyk taniego wina. Wszystko to, by spróbować czegoś nieznanego, by zajrzeć do własnego wnętrza, szukając osobistej ścieżki, którą będzie się podążać przez całe życie. Ale gdzieś tam czyhają podstępne zakręty i ślepe uliczki, które tylko czekają na to, by sprowadzić nas na złą drogę, odwieść od tego, co obraliśmy sobie za cel. Wielu z nas zboczyło z wyznaczonej sobie ścieżki. Wielu z nas pewnie nigdy więcej na nią nie wróciło. Wśród nich znalazł się osiemnastoletni Ben van Deventer.
Ben borykał się z własnym ja przez całe dzieciństwo i wiek nastoletni. To nie były łatwe lata. Los odbierał mu bliskich, a on sam szukając akceptacji próbował wszystkiego – leczył się rozmowami z ojcem i dziadkiem, muzyką, przyjaźnią, aż w końcu sięgnął po narkotyki. Po wielu latach takiej kuracji popadł w psychozę. Powoli zaczął tracić kontakt z rzeczywistością. Niestety, sytuacja okazywała się być coraz poważniejsza, aż leczenie w klinice odwykowej stało się koniecznością.
Historia Bena nie należy do historii łatwych i kończących się happy endem. To, o czym chłopak opowiada nam dziś, z perspektywy czasu, to burzliwe wydarzenia, walka z własnym ja i trudami dojrzewania. A o czym opowiada? O przyjaźni, która była dla niego najważniejsza. O muzyce, która wypełniała każdą minutę jego życia. O rodzinie, która mimo problemów była bliska jego sercu. O pobycie w klinice, kiedy próbował zrozumieć siebie. O marzeniach, niespełnionych pragnieniach na przyszłość.
„Dni trawy” to autobiograficzna powieść Philipa Huffa, która była nominowana do nagrody za najlepszy debiut literacki roku. Książka ta niewątpliwie miała poruszać, może nawet szokować – sprawić, że zatrzymamy się na chwilę, przystaniemy by porozmyślać nad losami głównego bohatera, Bena. Muszę przyznać, że ja nie zatrzymałam się nawet na moment. Dlaczego?
Mogłabym powiedzieć, że po prostu jej nie czuję. Bo takich książek nie można oceniać pod kątem fabuły, bohaterów, akcji. To czyjeś życie. Więc czym innym, jeśli nie kryteriami zwyczajnej recenzji, mamy je oceniać? Pewnie uczuciami. A tutaj moje emocje kompletnie nie zagrały z tym, co chciał mi opowiedzieć Philip Huff. Potrafię dostrzec, że historia Bena, która jest również historią Philipa, to opowieść trudna, pełna bólu, chaosu i przeszkód, ale mimo tego nie potrafiłam wczuć się w fabułę. Nie potrafiłam stanąć obok głównego bohatera, przeżywając jego rozterki, co zazwyczaj mi się udaje. Tutaj byłam biernym obserwatorem, który przebrnął przez pewne opowiadanie i nic. Pewnie nie raz spotkaliście książkę, która ruszyła Was tak, że nigdy o niej nie zapomnicie. Tutaj kompletnie brak tego poruszenia. Widzę tylko bierność i chłód.
Nie zniechęcam nikogo do lektury, bo niby dlaczego? Bo między MNĄ a książką nie zagrała chemia? Przecież nie jestem pępkiem świata, jakąś wyrocznią, według której powinno wybierać się książki. Jeśli ktoś czytając opis czuje, że to może być coś dla niego, niech śmiało sięga – każdy ma inną wrażliwość, inaczej odbiera różne emocje. A takie książki, jak „Dni trawy” należy odbierać uczuciami, bo nie sposób inaczej ocenić opowieści z czyjegoś życia. Warto spróbować jej na własnej skórze.