Byłam jedną z większych fanek „Ostatniej spowiedzi”, mocno tamtą trylogię przeżywałam, dlatego też jako chyba jedna z pierwszych osób zamówiłam „Love Line”. Data wydania to rok 2017, a ja skończyłam ją w lipcu 2019 roku, także pierwszy wniosek nasuwa się sam.
Zaczynałam ją czytać trzy razy, dwa nie dokończyłam, trzeci się zawzięłam i doczytałam, ale już na czytniku (jest to dla mnie większa wygoda).
Zacznę może od fabuły, bo jest to jeden z ważniejszych jeżeli nie najważniejszy aspekt w powieściach. Początek był intrygujący, więc pierwsze 50 stron czyta się przyjemnie Jednak im dalej w las, tym bardziej zaczynają męczyć coraz dłuższe i bardziej wyszukane opisy, a konkretnej akcji jest jak na lekarstwo. I nie mam na myśli akcji sensacyjnej, bo to w ogóle nie taki typ książki, tylko pociągnięcia fabuły do przodu, rozkręcenia sytuacji między dwójką głównych bohaterów.
Jeżeli o postaciach już mowa, to muszę przyznać, że tak mało interesujących, a zarazem płytkich charakterów już dawno nie spotkałam. Na wierzch zostały wyciągnięte niemalże tylko negatywne cechy i Bethany i Matta, a także tych drugoplanowych osób, które miały być niejako wsparciem dla głównej dwójki. W tychże postaciach przejawiają się zazdrość, szowinizm, mizoginizm, seksizm i nietolerancja. Porównując do trylogii „Ostatniej spowiedzi” to nie udało mi się polubić żadnego bohatera, nie udało mi się też wczuć w ich sytuację czy relację. Ludzie po trzydziestce/czterdziestce zachowywali się nad wyraz niedojrzale, zamiast porozmawiać ze sobą i dojść do jakiegoś konsensusu, woleli kłamać sobie prosto w twarz doprowadzając do naprawdę komicznych i mało realnych sytuacji. Wiem i rozumiem, że ludzie na co dzień też nie chodzą po ziemi uśmiechając się do wszystkich dookoła, ale każdy ma swoje lepsze i gorsze momenty. Może nie w tym przypadku.
Bethany jest kobietą bardzo niesamodzielną, więc trudno ją wspierać w jakiejkolwiek podejmowanej przez nią decyzji, Matt jest po prostu manipulantem, nawet jeżeli przystojnym to mając dziecko raczej nie chciałabym żeby właśnie takie wartości mu przekazywał.
Jeszcze chcę wspomnieć o miejscu akcji. Nie czułam wcale tego Nowego Jorku, mimo całego dostępnego nazewnictwa typu Central Park, Empire State Building czy Manhattan. Bardzo trudno mi było wyobrazić sobie ogromne mieszkanie właśnie z widokiem na słynny Empire, bo tłok i tętno amerykańskiego miasta nie zostały w „Love Line” oddane. Nawiązania do popularnych miejsc, picia Starbucksa, pracy w wydawnictwie i życia w biegu nie przekonywało, a raczej był to zbędny element, o którym czytelnik może szybko zapomnieć. Tak było w moim przypadku, a Nowym Jorkiem jak wielu ludzi jestem oczywiście zafascynowana.
Nie uważam jednak, że jest to powieść zasługująca na najniższą z możliwych ocen. Bardzo lubię styl Niny Reichter, mimo pewnych niedociągnięć, pisze bardzo przyjemnie, w miarę szybko się to czyta.
Niestety największymi minusami tej powieści są bezpłciowi bohaterowie i nijaka fabuła. Od początku, szczególnie znając „Ostatnią spowiedź” można było spodziewać się zakończenia. Żadnego zaskoczenia. Ale tak, dam szansę drugiej części i to tylko ze względu na nazwisko autorki.
Jestem zawiedziona, jednakże liczę, że Nina Reichter wyciągnie wnioski i jej kolejne książki będą poziomem nawiązywały do pierwszych powieści. Szczególnie jeżeli chodzi o więź między czytelnikiem a fabułą.