Poznajcie go. Oto Quoyle, który urodził się na Brooklynie i wychowywał się, włócząc się z rodzicami po przeróżnych stanach. Od dziecka nadmiernie otyły, jedzący po dwie, trzy porcje, odstający od innych dzieci. Jego życie przepływało między palcami, a tak naprawdę można powiedzieć, że nie przeżył swojego życia, tylko je "przeczołgał". Jednak i dla niego pewnego dnia zaświeciło słońce i poznał miłość swojego życia, Petal, która wyszła za niego za mąż. Mieli tworzyć cudowną rodzinę, a tak naprawdę tylko on ją chciał mieć. Ich dwie córeczki wychowywały się praktycznie bez mamy, która wolała po stokroć być z dala od domu, niż przebywać z tą trójką, aż któregoś dnia, spakowała dziewczynki i zniknęła.
Po tym dniu, życie naszego nieszczęśnika miało być tylko gorsze. Jednakże wydarzył się wypadek i ojciec odzyskał swoje dzieci, a dzieci straciły swoją matkę. Tym samym Quoyle ponownie zaczął się zastanawiać, co ma począć, do momentu, kiedy w drzwiach stanęła dawno niewidziana ciotka. Ona to, zarządziła przeprowadzkę na stare śmieci, czyli do ich rodzinnego miasta, które można by rzec, leżało prawie na końcu świata. I tak oto znaleźli się na Nowej Fundlandii, miejscu huraganów, sztormów, połowów i biedy, która czasami aż przytłacza.
To tam mężczyzna zatrudnia się, dzięki znajomościom w jedynej gazecie, gdzie zaczyna pisać. Uczy się tego i ze zdumieniem odkrywa, że jest to coś, co go fascynuje, a gdy jeden z jego tematów trafia na pierwszą stronę i on sam dostaje swoją własną rubrykę, to jakby świat się do niego uśmiechnął po stokroć.
Generalnie było mi go żal tak wiele razy. Szanowałam jego ogrom pracy, aby być z córkami i dać im wszystko. Nie rozumiałam jego bezgranicznej miłości do żony, ale niech ktoś wytłumaczy miłość... Byłam dumna z jego postępów. Bo ta książka wciąga emocjonalnie i zaczynasz kibicować bohaterom, aby im się udało, aby w końcu coś wyszło na dobre i żeby mogli poczuć się szczęśliwi.
A on. Przyjmuje życie, jakie jest. Myśli o Petal, o tym co mogłoby być, choć my wiemy, że z tego by nic nigdy nie wyszło. Zaczyna odczuwać radość z pisania i zaczyna żyć w miejscu, którego nigdy nie poznał, a tylko o nim słyszał.
To miejsce jest szorstkie i nawet jego mieszkańcy, którzy żyją tu z dziada pradziada, nie mogą czuć się bezpiecznie. Tu śmierć czai się na każdym kroku i nie przebiera w tych bardziej lub mniej doświadczonych. Jedni pragną uciec stąd za wszelką cenę, a inni nie wyobrażają sobie innego miejsca do życia. I jednym z nich staje się nasz bohater, który powoli zapuszcza tam korzenie i znajduje kawałek szczęścia, który może nie jest jego największym pragnieniem, ale sięga po nie, dzień po dniu, nieśmiało, powoli, aby w końcu związać się z nim na zawsze.
Ta książka jest przenikliwa, jak zimno na Nowej Fundlandii. Mroczna i prawdziwa pod każdym względem, a przy tym, gdzieś prześwituje nieśmiało nadzieja i ona ociepla tę historię o prawdziwych rybakach, którzy nie potrafią nic innego i robią to, co ich ojcowie. Kobiety są przygotowane na ich utratę, a dzieci powielają ich historie, choć bardzo się zarzekają, iż tego robić nie będą.
Lubie takie historie, w których możemy się zmierzyć z prawdziwym życiem i poczuć je, wręcz namacalnie.