Czego tu nie ma! Mroczny Śląsk, w którym zimno wnika w kości jak wyrzuty sumienia. Świętochłowickie blokowiska brudne od deszczu i grzechów. Policjant zawieszony między światami, który zanim dopadnie mordercę, sam musi wrócić do życia – i to dosłownie. A w tle zbrodniarz-artysta, komponujący swój krwawy spektakl z precyzją zegarmistrza, czekający na moment, w którym opadnie kurtyna. Wszystko to brzmi jak kryminał doskonały – i przez pierwsze rozdziały naprawdę można dać się na to nabrać.
Brudnik ma rękę do klimatu. Zima w jego wersji to nie śnieżne pocztówki, ale błoto, smog i ponura beznadzieja. Jego bohaterowie są zmęczeni, jego miasto nigdy nie odpoczywa, a sprawiedliwość wydaje się równie daleka, co pierwsze oznaki wiosny. W tym wszystkim morderca, który co roku wita Nowy Rok nową ofiarą, niczym złowroga tradycja wpisana w kalendarz.
A jednak... „Szafarz” to także książka, która cierpi na nadmiar. Nadmiar opisów, które zamiast budować napięcie, rozciągają je jak guma do żucia. Nadmiar przemyśleń, które nie wnoszą niczego nowego, a jedynie wydłużają drogę do sedna. Nadmiar wątków, z których część mogłaby spokojnie zostać porzucona, a całość byłaby bardziej dynamiczna, bardziej zwarta, bardziej drapieżna.
To frustrujące, bo pod warstwą tych zbędnych wypełniaczy kryje się historia, która mogłaby wbijać w fotel. Brudnik potrafi pisać – to nie ulega wątpliwości. Ale czy potrafi też powściągnąć swoje pióro? Mam nadzieję, że w kolejnej książce udowodni, że tak.
„Szafarz” to kryminał noir, który hipnotyzuje klimatem i dusi nadmiarem treści. Morderca czeka na Nowy Rok – czytelnik czeka, aż akcja w końcu nabierze tempa. Jeśli masz cierpliwość, znajdziesz tu świetną historię. Jeśli nie – cóż, może lepiej poczekać na wersję skróconą?
Nie zrozumcie mnie źle – „Szafarz” to nie jest książka zła. Gdy już uda się przebić przez gęstwinę opisów i dygresji, dociera się do fabuły, która naprawdę potrafi zaangażować. Motyw seryjnego mordercy celebrującego swoje zbrodnie w rytmie kalendarza jest przerażający w swojej precyzji, a sam antagonista intryguje – to nie tylko psychopata, ale ktoś, kto w swojej makabrycznej sztuce widzi sens wykraczający poza zwykłą rządzę zabijania.
Śledztwo również ma swój ciężar, choć momentami przypomina brnięcie przez śląskie błoto – powoli, z trudem, z przeczuciem, że zaraz ugrzęźniesz na dobre. Nasz policjant to postać, która mogłaby stać się ikoną polskiego noir, gdyby tylko jego wewnętrzne monologi nie przytłaczały bardziej niż samo śledztwo. Jest w nim coś z ducha klasycznych detektywów – zmęczenie, rezygnacja, może nawet pewien fatalizm – ale jego droga do rozwiązania zagadki bywa tak rozwleczona, że czasem aż prosi się o szybszy montaż.
I to jest właśnie największy paradoks tej książki – ma wszystko, co trzeba, by stać się wyjątkowym kryminałem, ale tonie pod ciężarem własnej treści. Brudnik pokazuje, że potrafi pisać i budować klimat, ale mam wrażenie, że momentami nie może się powstrzymać przed dopisywaniem kolejnych zdań tam, gdzie wystarczyłoby jedno ostre, precyzyjne cięcie.
Autor stworzył powieść, która ma w sobie coś wyjątkowego, ale jednocześnie coś, co woła o redaktorską interwencję. Może w kolejnej książce uda mu się znaleźć idealną równowagę? Mam nadzieję, bo jeśli tak, to czeka nas jeden z najlepszych polskich kryminałów noir ostatnich lat.