Groff kreśli świat, w którym natura i cywilizacja ścierają się w nieustannej walce – i to nie człowiek dyktuje warunki. Ameryka – Nowy Świat – to miejsce dzikie, nieujarzmione, piękne i okrutne zarazem. Wśród gęstych lasów i bezkresnych rzek, wśród ciszy przerywanej krzykiem drapieżników, człowiek staje się mały, kruchy, nieistotny.
Bohaterka staje przed wyborem: południe i Hiszpanie, północ i Francuzi. Każda ścieżka to inna przyszłość, inny rodzaj niewiadomej, a jednak żadna nie daje gwarancji bezpieczeństwa. Bo w Nowym Świecie nie ma pewnych dróg – każda jest równie nieprzewidywalna, każda może być ostatnią. To świat, który nie daje wytchnienia. Nie osłania, nie chroni („Świat (…) nie jest okrutny. Gorzej, jest niewzruszony.”). Ale jednocześnie w swojej surowości jest piękny.
***
To, że książka jest fikcją historyczną (przynajmniej w moim odczuciu), dodaje jej szczególnego smaku. Groff nie tylko osadza swoją opowieść w realiach XVII wieku, ale też bawi się konwencją – tworzy coś na pograniczu historii i niemal mistycznej podróży w głąb ludzkiego umysłu. Śledzimy losy dziewczyny uciekającej z osady, a jej wędrówka przez dziką Amerykę to nie tylko fizyczna podróż, ale i podróż w głąb samej siebie.
Jednym z najciekawszych elementów tej opowieści jest sposób, w jaki autorka buduje atmosferę zagrożenia. Lamentacja (bo tak nazywa się bohaterka) jest nieustannie śledzona – ale nie tylko przez wrogów czy dzikie zwierzęta. Największym prześladowcą okazuje się jej własny umysł. Omamy wzrokowe, gdy każdy cień zdaje się ukrytą postacią. Omamy słuchowe, gdy każda gałąź trzaskająca na wietrze może zwiastować nadejście oprawców. Sparaliżowany ucieczką umysł odbiera jej zdolność racjonalnego myślenia – bardziej niż rzeczywiste niebezpieczeństwa, to właśnie jej własne lęki stają się jej największym wrogiem.
Ale podróż Lamentacji to nie tylko strach – to także przemiana. Z czasem zmienia się jej sposób patrzenia na świat. Już nie boi się każdego dźwięku, lecz nasłuchuje, próbując usłyszeć w nich boską wolę. A głosy, które słyszy w głowie, zaczynają układać się w pytania, które prowadzą ją do rozważań o własnej wierze, tożsamości i nadziei na zbawienie.
Jednak nie wszystko w sposobie narracji przypadło mi do gustu. W sposobie, w jaki Lamentacja myśli o Francuzach – jako „papistach modlących się do krucyfiksów” – wyczułam pewien stereotypowy ton. Czy to tylko odzwierciedlenie mentalności tamtych czasów, czy może autorka poszła w zbyt schematyczne przedstawienie jednej narodowości? Takie jednoznaczne osądy w literaturze zawsze budzą we mnie pewien sprzeciw.
***
Groff zbudowała galerię postaci, które są jak duchy Nowego Świata – pełne tajemnic, skaz i pragnień. W centrum tej opowieści stoi Lamentacja Callat – dziewczyna, która wyrusza w samotną wędrówkę przez dziką Amerykę. Lamentacja zdaje się przedstawiać sobą wyższą ideę – figurę uciekinierki, symbol bezpańskości, archetyp podróżnika. Ale jednocześnie jest jak najbardziej rzeczywista: brudna, głodna, przemarznięta, wyrwana z jednego piekła i rzucona w kolejne. Jej pochodzenie jest zagadką. Znaleziona jako niemowlę w brudzie, na wpół martwa z zimna, dorasta w przytułku, by później trafić do domu jej późniejszej właścicielki.
Wokół niej krążą inne postaci – niektóre równie niedopowiedziane, niektóre bardziej konkretne. Jest jej pani – zamożna kobieta – która sprawuje nad nią władzę, choć niekoniecznie troskę. Jest bezimienny żołnierz-tropiciel, który wyrusza w pościg za Lamentacją – nie z przekonania, lecz za obiecaną mąkę. To czyni jego misję niemal groteskową – ludzkie życie staje się towarem, czymś wymiennym, czymś, co można ścigać za kilka worków pożywienia.
Najbardziej fascynujące w kreacji bohaterów Groff jest jednak to, jak niedopowiedziani i enigmatyczni pozostają. Często nie poznajemy ich imion, nie wiemy, co naprawdę nimi kieruje, a ich losy są porwane jak fragmenty legendy.
***
Groff buduje napięcie nie za pomocą dramatycznych zwrotów akcji czy wielkich wydarzeń, ale poprzez stopniowe odsłanianie historii Lamentacji. Dopiero pod koniec książki dowiadujemy się, dlaczego właściwie uciekła z fortu przy rzece James. Ta tajemnica działa jak nić przewodnia, która splata opowieść i podtrzymuje jej wewnętrzny rytm.
Tempo jest powolne, ale nie nużące – to raczej tempo wędrówki, gdzie każdy krok wymaga wysiłku, każda chwila jest pełna napięcia. Nie ma tu nagłych zwrotów akcji ani spektakularnych wydarzeń – jest tylko człowiek i dzika natura, głód, strach, zmęczenie i wspomnienia, które przychodzą falami. Autorka oddaje tę narracyjną surowość poprzez rytmiczne powtarzanie motywów – odgłosy w lesie, lęk przed czyhającymi w mroku postaciami, trud wędrowania. Przez to książka nie jest klasyczną historią przygodową, ale raczej studium samotności i przetrwania.
Książka nie daje czytelnikowi klasycznego, satysfakcjonującego zakończenia. Nie ma tu wielkiego triumfu, nie ma spełnienia marzeń ani prostego morału. Zamiast tego otrzymujemy rzeczywistość tak surową, jak świat, przez który wędruje Lamentacja – rzeczywistość, w której iluzje się rozwiewają, a przetrwanie nie oznacza zwycięstwa. Jednakże w tej brutalnej opowieści można dostrzec coś na kształt katharsis. Groff pokazuje duchową przemianę swojej bohaterki – to nie opowieść o tym, jak znalazła bezpieczną przystań, ale raczej o tym, jak zrozumiała swoje miejsce w świecie. Nie ma tu miejsca na łatwe rozwiązania, ale jest pewien rodzaj akceptacji, pogodzenia się z losem. To zakończenie pozostawia w czytelniku niepokój. Nie daje ulgi, nie zostawia nadziei na lepsze jutro, ale nie jest też zupełnie pozbawione sensu. Jest jak echo całej książki – pełne cierpienia, ale i niezwykle autentyczne. Groff pokazuje, że prawdziwe historie rzadko kończą się tak, jak byśmy chcieli. Ale może właśnie dlatego zostają w pamięci na dłużej...
***
Groff wplata w narrację refleksje o ludzkiej naturze, wierze i iluzji wolności. Są momenty filozoficzne, niemal mistyczne („Może wieczny łańcuch istnienia wcale nie jest łańcuchem, tylko pierścieniem, jedno życie nie kończy się tam, gdzie się zaczyna drugie, lecz wszystkie dusze zachodzą wzajem na siebie.”), są też gorzkie, wręcz cyniczne komentarze na temat ludzkiej natury („Nikt nie wyszedł ze sztormu bez szwanku i wszyscy w duszy przyobiecali bogu porzucić dumę, próżność i chciwość, jeśli przeżyją tę głębię grozy. Lecz te przyrzeczenia wypalone w ich ciałach miały się zatrzeć, gdy minął sztorm, tak jak blakną siniaki i zrastają się kości, a oni dalej wiedli grzeszne życie jak wcześniej.”). Groff balansuje między pesymizmem a brutalnym realizmem, zmuszając czytelnika do konfrontacji z niewygodnymi prawdami o człowieku i świecie.
Jednocześnie można odczuć, że autorka ma swoje uprzedzenia – miejscami widać jej krytyczny stosunek do mężczyzn („(...) mężczyźni, zwłaszcza ci pobożni, mają niewiele zdrowego rozsądku.”), do religii, do cywilizacji jako takiej. Nie każdemu przypadnie do gustu jej sposób narracji – chwilami jest tak szczegółowy, że odbiera przestrzeń na własne interpretacje.
Ostatecznie to książka, która może wywoływać skrajne emocje. Dla jednych będzie to głęboka, filozoficzna opowieść o granicach ludzkiej wytrzymałości i sensie istnienia. Dla innych – zbyt pesymistyczna, nieco męcząca w swoim natłoku refleksji. Ale bez wątpienia nie pozostawia czytelnika obojętnym.
***
Jest to dzieło niewątpliwie piękne, z mistrzowskimi, plastycznymi opisami i głębokimi, przejmującymi doświadczeniami. Jednak zdecydowanie odradzałabym tę książkę osobom szukającym pocieszenia, lekkości czy optymistycznych zakończeń. Jeśli ktoś ceni literaturę, która zmusza do refleksji i w której piękno języka idzie w parze z ciężkimi tematami, to „Dzikie bezkresy” będą strzałem w dziesiątkę. Jednak jeśli ktoś szuka w książkach ucieczki od trudnej rzeczywistości, ta powieść może być dla niego zbyt przytłaczająca.