Pierwszy tom trylogii Ricka Yanceya oczarował mnie, zachwycił i wprawił w zdumienie. Przepełniona mrokiem i cierpieniem historia o inwazji obcych była właśnie tym, czego w ostatnich latach brakowało mi w księgarniach, których półki uginały się od opowieści o wampirach, wilkołakach, demonach i innych paranormalnych romansach nie z tego świata. Niesamowity styl autora i podtrzymywana przez niego doza grozy i niepewności dostarczyła mi iście anielskich literackich doznań. Takich jakie zawdzięczamy tylko na prawdę dobrym książką. Po drugim tomie oczekiwałam czegoś równie dobrego, o ile nie lepszego. Może dlatego rozczarowanie było tak bolesne.
O ile pierwszy tom można nazwać jedną z najlepszych pozycji 2013 roku, o tyle drugi porażką kolejnego. Pierwotnie dominujący wątek o Cassie i Evanie (o którym rzekomo miała być cała trylogia) został zepchnięty na dalszy plan i w dobrej mierze strony im poświęcone można zliczyć na palcach jednej ręki. Cały czas nie jestem pewna co na prawdę czuje Cassiopeja w stosunku do Przybysza. Kiedy go nie ma przeżywa jego stratę i tęskni za nim, trzymając się rozpaczliwie obietnicy, że odnajdzie ją. A kiedy go widzi nie okazuję żadnych emocji. Nie przytula go, nie całuje, nie mówi nawet żadnego "cześć! Cieszę się, że znowu cie widzę, myślałam przecież, że rozerwało cie na tysiąc kawałków rozwalonych po całym Ohio!". Rozumem, że mamy tutaj inwazje obcych i zagładę świata, ale to nie są wyprane z emocji puste powłoki, tylko tykające bomby naładowane hormonami. Nasi bohaterowie mają tyle emocji co paczka gwoździ.
Drugi tom został zdominowany przez Ringer, którą przy pierwszym poznaniu nie przypadła mi do gustu. Na szczęście przy drugim wypada trochę lepiej. Wprowadzona zostanie również jeszcze jedna nowa postać - Brzytwy, która zaskoczy, rozczaruje, a nawet złamie serce. W tej części jest to zdecydowanie najciekawsza postać.
Odniosłam wrażenie, że drugi tom powstał na prędce i trochę na siłę. Rezygnacja z najlepszego wątku, jaki był w pierwszej części, nieskładna fabuła, urywane wątki, nierównomiernie rozłożona akcja. "Piątą falę" pochłonęłam jednym tchem, ale "Bezkresne morze" momentami nudziło mnie okrutnie i odliczałam pozostałe strony do końca. Nie zrozumcie mnie źle: to cały czas dobra książka. Po prostu na tle pierwszej części wypada niezwykle blado.
Po "Bezkresnym morzu" spodziewałam się więcej. Zabrakło mi emocji i iskry namiętności Evana i Cassie, niepewności i strachu, wynikających z inwazji najeźdźców z kosmosu oraz jeszcze jednej mrocznej tajemnicy, która by mnie zszokował i sprawiła, żebym długo nie mogła zapomnieć o tej książce. Nie otrzymaliśmy nic z tego. Rick Yancey wprowadził co prawda kilka ciekawych i tajemniczych wątków, ale główni bohaterowie gdzieś w nich zniknęli. Zakończenie było nieco rozczarowujące, ale wierzę w potencjał sagi i głęboko liczę, że ostatni finalny tom wstrząśnie mną do głębi. ~ hybrisa