Bracia Duffer, tworząc kultowy już serial dla Netfliksa, całymi garściami czerpali z klasyki horroru i SF lat 80. Ułożyli tym samym klimatyczną popkulturową laurkę dla kina tego okresu. Poza oczywistymi odwołaniami do E.T., Koszmaru z ulicy Wiązów czy obślizgłego Obcego, fani mogli odnaleźć w ich dziele również smaczki nawiązujące do Podpalaczki. King nie pozostaje im dłużny i szybko odbija piłeczkę. Instytut sprawia bowiem wrażenie inspirowanego losami Jedenastki.
Tego typu intertekstualne gierki stanowią niesamowicie apetyczny kąsek dla wszystkich maniaków kultury popularnej – zmuszają do odkrywania i dekodowania ukrytych smaczków oraz podążania za nawarstwiającymi się międzytekstowymi połączeniami, by na koniec pozwolić nam błyszczeć w towarzystwie odkrytymi jajkami. W tym samym czasie zabiegi te dość nieśmiało sugerują, że chyba najwyższa pora zacząć zadawać pytania o granicę między hołdem i zabawą a brakiem własnych pomysłów. King, jak wiadomo, płodnym pisarzem jest i nie podlega to żadnej dyskusji – złośliwi mówią, że zanim jedna jego książka zdąży rozgościć się na półkach w księgarniach, kolejna już zmierza do drukarni. Utrzymywanie przez dziesięciolecia takiego trybu pracy sprawia, że trudno nawet sugerować autorowi niedobór pomysłów. Ostatnio jednak u pisarza z Maine zaczynają się one powtarzać. W niedawnym Uniesieniu w innych barwach wymalował koncepcję wykorzystaną już w Chudszym, natomiast Instytut stanowi powrót do dzieci o nadnaturalnych mocach oraz motywów z Podpalaczki. Czy to znaczy, że Kingowi kończą się już pomysły, czy może nieustannie odkrywa nowy potencjał we wcześniejszych historiach? W przypadku Króla Grozy nie ma to większego znaczenia – pisarski warsztat sprawia, że w jego małomiasteczkowych opowieściach łatwo po prostu zatonąć.
Luke Ellis jest dwunastoletnim chłopcem i małym geniuszem. Chociaż nie dotarł jeszcze do ostatniej klasy, dyrekcja szkoły dla uzdolnionej młodzieży już rozkłada ręce – chłopak dawno przeskoczył program nauczania. Wiecznie spragniony wiedzy umysł wymaga zaspokojenia, dlatego Luke wkrótce rozpocznie studia na dwóch różnych uniwersytetach – sprytny zabieg, panie King, trudniej zarzucić, że dziecięcy bohater zachowuję się niestosownie do wieku, skoro swoim IQ przerasta większość populacji naszej planety. Naprawdę sprytnie. Niezwykły i piękny umysł nie jest jednak jedyną nietypową cechą chłopca. Pod wpływem emocji jest on w stanie poruszać drobnymi przedmiotami – przewrócić szklankę, przesunąć długopis czy strącić na podłogę tacę w restauracji. Niby nic specjalnego, bo rozpędzonego autobusu z przedszkolakami tym nie zatrzyma… jednak gdzieś w Stanach ukrywają się ludzie, którym zależy nawet na najdrobniejszych przypadkach paranormalnych umiejętności, nie zawahają się przed niczym, by położyć na nich swoje łapska. Luke’a też już znaleźli. Pewnego dnia budzi się on w pokoju łudząco przypominającym jego własny. Brak okien oraz wiele drobne nieścisłości są wystarczającym powodem, by nabrać podejrzeń. Chłopiec wkrótce zdaje sobie sprawę, że znajduje się w tajemniczym kompleksie, w którym przetrzymywane są inne wyjątkowe dzieci… cel pobytu w takim miejscu z całą pewnością nie może być przyjemny.
W Instytucie podobieństwa do innych książek Kinga nie kończą się na wymienionych na okładce Podpalaczce czy To. Najnowszy tytuł ma w sobie niestety również sporo z niedawnego Outsidera – nie chodzi jednak o fabułę czy wykorzystane motywy, ale w sporą zbieżność w rozkładaniu wątków, budowaniu napięcia i utrzymywaniu atmosfery. Oba tytuły mają świetne klimatyczne momenty, jedna często wpadają w tory narracji po prostu porządnej, niewywołującej większych emocji. W przypadku Outsidera granica była wyraźna – rodzinne dramaty w pewnym momencie po prostu ustąpiły miejsca mało wciągającemu polowaniu na potwora. W Instytucie King stara się granicę nieco zatrzeć, jednak podział wydaje się i tak niezwykle łatwy do dostrzeżenia.
Pod względem klimatu najlepiej wypadają wydarzenia mające miejsce w tytułowym instytucie. Supertajny kompleks obsługiwany przez nieprzyjemny personel ma w sobie coś mocno niepokojącego. Psychiczne i fizyczne znęcanie się nad dziećmi, niejasny cel eksperymentów oraz wyprani z emocji oprawcy sprawiają, że miejsce przepełnia pewien koszmarny i nieco odrealniony nastrój. Łatwiej przyjdzie nam go jednak docenić, dopiero gdy przymkniemy oko na samych antagonistów. Chociaż ich sadyzm i okrucieństwo są głównym paliwem napędzającym całą tę nieprzyjemną atmosferę, są dość słabo uzasadnione, niezbyt naturalne i jeżeli dłużej się nad tym zastanowić, niezbyt sensowne. King nie tylko utrudnia nam zrozumienie działań czarnych charakterów, nieustannie utrzymując ich motywy w tajemnicy, ale, co gorsza, rzuca ich w ramiona klasycznego stereotypu głoszącego, że ci źli nie potrafią obchodzić się z dziećmi. Dostajemy więc antagonistów skutecznie odwalających swoją robotę, jednak nieco płaskich i nieprzekonujących – ale może taki jest właśnie urok opowiadania historii z perspektywy dziecka. W końcówce pisarz z Maine nieco wynagradza nam konsekwentne utrzymywanie tajemnicy, przedstawiając łotrów w nieco innym świetle – jako zagubionych i przerażonych. Lepiej jednak mogłoby zrobić historii, gdyby nieco tego światła przekradło się do historii znacznie wcześniej. Reszta opowieści to przygoda spod znaku wielkiej ucieczki, która szybko przestaje być podszyta jakąś większą dawką niepokoju, zagrożenia czy paranoi. Zmienia się po prostu w relację z zabawy w wyścigi.
Od zawsze charakterystyczne dla Kinga jest ukrywanie pod płaszczykiem paranormalnych zjawisk codziennych koszmarów, które mogą czaić się bliżej nas, niż byśmy sobie tego życzyli – czasem to uzależnieni od alkoholu, nieszczęśliwy wypadek, śmierć bliskich, społeczne okrucieństwo, samosądy czy wykluczenie. W
Instytucie trochę brak takiego przyziemnego zła. Zamiast tego autor balansuje pomiędzy elementem nadnaturalnym a wielką teorią spiskową, przemycając przy tym trochę ludzkiego nieuzasadnionego bestialstwa – może w Stanach lęk przed tajemniczymi organizacjami porywającymi dzieci do supertajnych projektów jest bardziej „codzienny”, ale u nas czarne wołgi już dawno stały się tylko wywołującą uśmiech anegdotą opowiadaną przez rodziców. Natomiast moralne dylematy na temat poświęcania jednostek w imię wyższych celów nie mają szans właściwie wybrzmieć w historii, bo autor zbyt długo ukrywa je w cieniu.
Pomimo wszelkich niedociągnięć, rozwiewającej się atmosfery, płaskich antagonistów oraz starych motywów, na Kinga trudno się dłużej gniewać. To rzemieślnik najwyższej klasy i dzięki swoim warsztatowym umiejętnościom jest w stanie sprawić, że przez kolejne setki stron po prostu płyniemy. Jego sposób na przedstawienie prostych bohaterów oraz małomiasteczkowego życia z codziennymi problemami pozostaje na swój sposób czarujący, przekonujący i niezwykle klimatyczny. Pisarz z Maine nie potrzebuje zaskakujących i przewrotnych pomysłów, żeby zapewnić nam przyjemną podróż po spokojnych (na swój sposób) zakątkach Stanów Zjednoczonych. I może Instytut nie stanowi dzieła z najwyższej kingowskiej półki, które mogłoby dotkliwie sponiewierać nasze emocje, pozostaje jednak przyjemnym młodzieżowym SF o nadludzkich dzieciach (naddzieciach?), sile przyjaźni i teoriach spiskowych, które po prostu przyjemnie się pochłania.
Drogi wędrowcze! Tak, Ty! Skoro dotarłeś/aś aż tu, to znaczy, że Ci się spodobało. W takim przypadku koniecznie zajrzyj na
RuBryką Popkulturalną. Tam znajdziesz jeszcze więcej ciekawych tekstów, dyskusji i okazji do żartów!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 7/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl