Mam do tej książki mieszane uczucia i trudno mi ją jednoznacznie ocenić. Z jednej strony mroczne tajemnice, ciekawy seryjny morderca i sekwencja mordowania. Podoba mi się też, że autor nie szczędzi nam krwawych szczegółów. Jednak jest parę nieprzemyślanych, niedopracowanych wątków, które mnie, jako bibliofila kochającego thrillery trochę raziły...
No to może zacznijmy od tego, co mi się nie podobało: główny bohater, Marcin Zakrzewski jest policjantem. Poznajemy go, gdy siedzi w swoim mieszkaniu z przyjaciółką, Kaśką i dziewczyna znajduje jego zdjęcie z dzieciństwa, na którym jest... dwóch Marcinów. Okazuje się, że Marcin miał bliźniaka, Ryśka, który zaginął 30 lat temu, gdy obaj mieli po 12 lat. Tyle, że Marcin już o nim zapomniał. I wtedy Kaśka stwierdza, że jako policjant może użyć swoich znajomości żeby zbadać sprawę zaginięcia brata. Marcin, zaskoczony, stwierdza, że to świetny pomysł... Serio? Ktoś mógłby zapomnieć, że miał bliźniaka? I pracując w policji nie wpaść w ogóle na to, by spróbować dotrzeć do akt sprawy? No według mnie to niemożliwe... Kiedy Marcin już zagadał ze znajomym prokuratorem okazuje się, że właśnie jest w toku śledztwo w sprawie prawdopodobnie powiązanej z tym zaginięciem sprzed lat. Więc Marcin dostaje tą część śledztwa, która dotyczy jego brata i innych chłopców z wioski, z której pochodzi... Naprawdę, jako zaangażowany emocjonalnie członek rodziny może prowadzić takie śledztwo? Może nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale wydaje mi się, że nie powinien... Tak samo jak nie powinien wdawać się w bliską relację z kobietą, której ma zdawać relacje ze swoich postępów, to też mi tu nie pasuje. Brak konsekwencji w postępowaniu mieszkańców wioski- raz na cztery lata, ginął tam jeden chłopiec, było ich 9, ostatni był Rysiek. Wszyscy ginęli pod koniec września. I nikt nie ostrzegał tych dzieci, nikt nie był czujny pod koniec września i nie próbował polować na mordercę, nikt się go nie spodziewał, no nie brzmi to przekonująco... Do tego długie i niepotrzebne opisy tras jakimi jeździli bohaterowie: gdzie, kiedy kto skręcił, ile razy w lewo, a ile w prawo. Szybko zaczęłam je pomijać i nic nie straciłam. Watęk romansowy poprowadzony męcząco, sztuczne dialogi i ciągle sztywna atmosfera zniechęcały do czytania.
Ale były i plusy: ciekawa sekwencja mordowania- raz na cztery lata ginie nastolatek. Czemu nastolatek? Czemu końcówka września? Później następuje długa przerwa i zbrodnie wracają. Tylko morderca miałby obecnie około 80 lat, dałby radę jeszcze mordować? Czyżby było ich więcej? Czemu raz na cztery lata? Podoba mi się bardzo zabieg, dzięki któremu nie wiemy do końca, czy to, co się dzieje jest w pełni realne, czy działają tu jakieś siły nieczyste? Czy sad jest przeklęty, czy to tylko przypadek, że działa dołująco na chodzące tu osoby? Kiedy okazuje się, że morderca lubi zbierać trofea robi się krwawo, im dalej- tym bardziej.
Reszty nie zdradzę, bo od tej strony lektura sprawia niezłą frajdę. Myślę, że mogłabym tę powieść zakwalifikować jako thriller do poczytania dla odpoczynku i lekkiego "odmóżdżenia". Myślę, że za jakiś czas sięgnę po iluzję żeby sprawdzić, czy autor dopracował to, co było do dopracowani i dalej tak miło nas raczy krwawymi kąskami