„Uwięziony” Katarzyny Cholewy to książka dosyć dziwna, momentami nieludzka. Z jednej strony mamy do czynienia ze świetnym zamysłem na fabułę, z drugiej jednak coś w niej brakuje, a wiele wręcz przeszkadza, irytuje, odstręcza. Ale do rzeczy.
W książce znajdziecie mnóstwo przekleństw, tak dużo, że to aż wkurza. Choć nie przepadam za inwektywami, zwłaszcza w literaturze, to jestem w stanie zaakceptować coś takiego w tekście. Tutaj jednak mamy do czynienia z istnym wysypem, wręcz lawiną bluzgów. Jeszcze żeby były to słowa o różnym znaczeniu, ale nie – znajdziemy głównie tylko słynne „kur…a”. Nie rozumiem takiego zabiegu, tym bardziej, że główny bohater, ma być przedstawicielem „rasy” wyższej intelektualnie, moralnie itd. niż ludzie. W takim razie, dlaczego mieliby używać niecenzuralnych słów na określenie niemal wszystkiego, wszystkich czynności? To swego rodzaju absurd, który bardzo psuje fabułę, i znacząco zubaża walory estetyczne i literackie. Ogromny minus za to. Powiem wręcz, że miałem ogromną ochotę zamknąć książkę już choćby tylko z tego powodu.
Kolejny minus to umieszczanie hasztagów na końcu niemal każdej (mam na myśli wewnętrzne rozmyślania) wypowiedzi naszego bohatera. Mnie to drażni, bo nie lubię, gdy do świata literatury wchodzą nowinki ze świata internetu. Taki zabieg bardzo psuje i zubaża, wbrew intencji Autorki, świat przedstawiony. Zresztą nie każdy hasztag jest zabawny, co – moim zdaniem – miało być czymś przyjemnym dla czytelnika. Otóż nie jest. Przynajmniej dla mnie. Zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia z robotem, a nie z istotą myślącą. Do tego, nie zawsze odpowiadają one tonowi wypowiedzi, nie zawsze są kompatybilne z tym, co zdaje się przeżywać Remik.
Poza Remigiuszem, naszym głównym bohaterem, mamy do czynienia z osobnikami dosyć nijakimi. Żyją dla życia, są nieokreśleni, byle jacy. Zupełnie jakby żyli na pół gwizdka, a co więcej, zdają się nie mieć zbyt wiele do czynienia z inteligencją, z przemyśleniami. Słowem – spotykamy się z pół-ludźmi, żeby nie napisać, ćwierć-ludźmi. To tak jakbym oglądał rysunki dziecka, ale bez określenia, kto jest kim. Totalny bałagan, rozpierducha i doskonała płaskość. A nawet gdyby przyjąć, że przedstawiciele świata korporacji naprawdę są ograniczeni tylko do zaspokajania swoich prymitywnych żądz, w książce, nawet tego nie uświadczymy. W pewnym momencie dialogi pomiędzy poszczególnymi postaciami stają się tak sztuczne, jakby rozmawiali ze sobą przedstawiciele zupełnie odmiennych światów, znających tylko kilkadziesiąt podstawowych słów, które pozwalają się komunikować. To straszne, i nudne. Nawet w sejmie jest więcej emocji.
Na plus mógłbym zaliczyć jednak koncepcję Autorki, która stara się przedstawić naszą ludzką logikę przez pryzmat ironii. Nie mam nic przeciwko wyśmiewaniu się nawet wobec najważniejszych spraw, nie ważne czy to filozofii, religii czy moralności. Niektóre zwroty są nawet zabawne, i myślę, że każdy mógłby dzięki nim nabrać dystansu do swojego światopoglądu. Zabawna jest również koncepcja tego, że główny bohater nie rozumie w ogóle aluzji, że dla niego świat jest całkiem prosty, nieskomplikowany. Wyobraźcie sobie człowieka, który każde słowo traktuje dosłownie, nie zastanawia się nad tym, że komuś mogło chodzić o zupełnie inną rzecz, niż wybrzmiewa to z wypowiedzi. To fajna koncepcja, ale chyba wymaga odrobiny dopracowania. W każdym razie mały plus.
Podsumowując, to była ciężka lektura. Choć pomysł obrazoburczego podejścia do świata jest wspaniały, to jednak zabrakło dopracowania. Sądzę, że Autorka musiałaby trochę popracować nad tekstem (i koniecznie pozbyć się tych przekleństw), a wtedy jej koncepcja mogłaby stać się naprawdę interesująca. Jeśli lubicie książki, które ryją bańkę, proszę bardzo, to będzie coś dla was. Mnie tylko zmęczyła.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.