Q Ponadczasowa historia miłosna, to książka, która zadziwia od pierwszych chwil obcowania z nią. Na pierwszy rzut oka można się spodziewać kolejnego, ładnie opakowanego romansu. Nic bardziej mylnego. Miłość, owszem jest, ale jest ona jedynie tłem, łączy całą powieść w spójną całość. Jeśli więc szukacie płaczliwego romansu będziecie bardzo zawiedzeni.
Główny bohater, to nieco sfrustrowany wykładowca uczelniany i marny pisarz. Ma na swoim koncie już jedną całkowicie nieudaną powieść historyczną, nudną jak flaki z olejem, której fragmenty mamy okazję poznać. Książka jest krytykowana, na spotkaniach autorskich sale świecą pustkami, a jej niska sprzedaż mówi sama za siebie. Niezrażony tą porażką bohater stara się napisać kolejne dzieło, gdyż jak twierdzi nic innego nie chce robić, a poza tym wielu znanych pisarzy było początkowo niedocenianych:
Dla mnie pisanie, zupełnie jak zamartwianie się, jest kompulsją. Potrzeba wyrażania się przez pisanie jest integralną i niemożliwą do stłumienia częścią mnie. Nie potrafię sobie wyobrazić, że nie piszę.
Pewnego dnia jednak nasz bohater poznaje Q – Quentine Elizabeth Deveril. Znajomość ta po jakimś czasie przeradza się w wielkie uczucie, które ma zakończyć się ślubem. Niestety naszego bohatera odwiedza on sam z przyszłości i radzi mu, aby jak najszybciej zakończył związek z Q. Jeśli tego nie zrobi, oboje będą bardzo cierpieć. Początkowo nie chce tego robić, walczy ze sobą i ze swoją starszą wersją, w końcu jednak ulega. Kończy związek, zaszywa się w małej kawalerce i pisze dalej swoje nieudane powieści. Niestety od tej pory bardzo często nawiedzają go jego własne starsze wersje, będące konsekwencją podejmowanych przez niego decyzji, które to po pewnym czasie stają się niezwykle denerwujące, zarówno dla samego bohatera, jak i czytelnika. Po pierwsze drażniące jest to, że wszystkie osobniki z przyszłości koniecznie chcą się spotykać na rozmowy przy posiłkach w najdroższych restauracjach, za które oczywiście nie mają zamiaru płacić. Po drugie zaś, nie do zniesienia staje się uległość głównego bohatera wobec powyższych osobników. Każdy z nich nakazuje mu natychmiast zmieniać swoje życie i podpowiada, co następnie ma z nim uczynić. Pomysły są coraz to bardziej absurdalne, a nasz bohater brnie we wszystko ze spokojem i bez mrugnięcia okiem. Raz postanawia zostać prawnikiem, to znów rzuca studia i chce podróżować po świecie. Za namową, już nawet nie pamiętam której wersji siebie, zaczyna interesować się sekretarką swojego szefa, aby następnie rzucić ją bez skrupułów, kiedy kolejne wcielenie stwierdza, że życie z tą kobietą będzie koszmarem. Na szczęście w końcowym etapie powieści, bohater postanawia w końcu wziąć sprawy w swoje ręce, co przyjęłam z westchnieniem ulgi.
Zanim zaczęłam czytać tę książkę, miałam już okazję poczytać o niej w Internecie i zdziwiły mnie opinie jakoby to powieść miało czytać się lekko, łatwo i przyjemnie. Dla mnie lektura ta na pewno nie była łatwa i wiązała się z dużą dawką uczuć poczynając od wściekłości, ciekawości, znużenia, kończąc zaś też na częstych wybuchach śmiechu. Niejednokrotnie miałam ochotę potrząsnąć tym sfrustrowanym nauczycielem i wyzwać go od niemyślących głupków. Bywało jednak też, szczególnie we fragmentach, które opisywały spotkania w restauracjach z samym sobą z przyszłości, że nie mogłam przestać się śmiać.
Nużący zaś był opisowy charakter powieści, i mała liczba dialogów. Dlatego książkę czytałam długo, poświęcając jej wiele uwagi, by „wsłuchać” się w tę opowieść i nie uronić z niej żadnego interesującego wątku.
Rzeczywiście jest tak, jak piszą na obwolucie książki, że Evan Mandery stawia na głowie tradycyjną opowieść o miłości, dając upust swojej pisarskiej finezji i niezwykłej elokwencji. Liczne dygresje na temat samego aktu twórczego pisarza, sensu życia związanego z pojęciem czasu, czy ciekawe wtrącenia, na temat wielu znanych pisarzy, a przede wszystkim dosadny język, oddający w pełni charakter powieści, uczyniły z niej moim zdaniem niebanalną historię z nietypowym wątkiem miłosnym.