Nie kupuję tego tekstu.
Nie kupuję groteskowych bohaterów, tego Cypriana, który jest połączeniem Mesjasza, Jima Morrisona i filozofa na delirce. Nadziei, która jest chodzącą encyklopedią i naczelną doradczynią rodem z "Bravo". Gnata i Jezusa, którzy wyglądają jak goście z MMA. Kompletnie nierealnych nauczycieli i Szymona, czyli bezosobowego człowieka-widmo. Szykujcie się na tony pieprzenia o niczym, jakbyście słuchali jednego z tych wbitych w gajerki slim fit "kołczów", którzy zbijają ciężki grosz na nawijaniu wam makaronu na uszy i zapewnianiu, że możecie wszystko.
Nie kupuję tego świata, który jest przerysowany, przejaskrawiony, gdzie każdy ma wyimaginowane problemy od nadmiaru kasy i możliwości. Gdzie twarde narkotyki kupisz tak łatwo, jak colę w puszce. I wszyscy są tym natrzaskani po uszy. Zabawne, ale wychodzi na to, że wzorcem normalnego siedemnastolatka jest w tym świecie zasikany i zarzygany ćpun albo lekoman z wiecznie zaciśniętymi szczękami. Przedstawione są imprezy, gdzie chlają do zgonu, dupczą się gdzie popadnie i przyswajają hurtowe ilości każdych możliwych dragów. Ten kabaret wygląda jak z katolickiej reklamy społecznej, która nieudolnie próbuje przedstawić niemoralne prowadzanie się. Jaja jak berety.
Nie kupuję tej szkoły, nazywanej przez kartonowych narratorów pierdlem, gdzie znajdziesz największe dziwadła i indywidua, rozpowiadające o gangbangach grube baby, czy nu-metalowych ministrantów. Gdzie zaznasz najbardziej pomylonych, "szwedzkich" norm poprawności politycznej i chorobliwej tolerancji. Nauczyciele chętnie przymkną oko na to, że jesteś zblazowanym dzieckiem nuworyszy, który ma zadatki na psychopatę. I jeszcze wyjdą z tobą zapalić. W dalszej części belfrzy znikają, a zamiast nich na scenę wtaczają się rodzimi mafiozi w tombakowych kajdanach na szyjach i w stylowych dresach. Też przegięci niemożebnie.
Nie kupuję fabuły, której właściwie nie ma, chociaż przebiega dwutorowo: raz w "Teraz", a raz w retrospektywach- niestety jest mocno pokancerowana i bez większego ładu. Wszystkie zdarzenia są w niej oczywiste, a ciąg wydarzeń, które do tego doprowadziły - starannie pomijany. Ot, takie: "jeb! znam was od dwudziestu minut, zakładamy zespół!". I może nawet byłoby interesująco miejscami, gdyby nie zalew tandetnych zagrywek mających szokować czytelnika patologiczną brutalnością. Była sobie kiedyś książka, w której autor robił to samo, za co słusznie czytelnicy go zjechali. Rzecz nazywała się "Gangrena". Teraz Żulczyk powtarza ten motyw i już jest ok? Już jest sztuka? Ludzie, co z waszą optyką?
Nie kupuję kabotyńskiej filozofii propagowanej przez płaskich bohaterów, anarchii z nudów i "bo tak". Nie kupuję tego nihilistycznego pieprzenia o buncie i konsumpcjonizmie cytatami z "Fight Clubu" - przecież to plagiat. Tak samo jak pewne "bardzo mundre" zdanie żywcem zerżnięte ze znanej gry komputerowej. Inwencji zabrakło, żeby sypnąć własnym aforyzmem? Nie kupuję powodującego torsje patosu, pięści wyciągniętych w górę i gówniarskich odzywek rodem z nurtu HWDP. A im dalej w las, tym gorzej - w pewnym momencie coraz częściej podnosiłem wzrok do sufitu w niemym pytaniu: "co ja, k**** czytam?!".
Serio, chyba się połapałem w tym, co autor chciał tu przekazać o nieprzystosowaniu społecznym, problemach jednostek wyróżniających się, bogatych, ale dysfunkcyjnych rodzinach, ale tego nie kupuję. To jest stwarzanie wyimaginowanych problemów na potrzeby bohatera/ ów.
Nie kupuję Żulczyka, kolejnego "młodego-zdolnego". Piórem co prawda posługuje się zdumiewająco sprawnie, rytm zdań porywa, co zresztą jest ważną cechą również dla Twardocha i Małeckiego. Przeczytałem po kilka ich książek i wychodzi mi na to, że tylko ten ostatni umie coś sensownego przekazać swoją językową kaskaderką. Mam nadzieję, że w innych książkach pokazuje coś więcej, aniżeli skierowaną góra do piętnastolatków pustą, efekciarską bazgraninę, wciskając im kit, że jest taki jak oni i ich rozumie. Rany szatańskie, dobrze że to już koniec.