NADZIEJA.
Lekki nacisk na literę „N”, nieznacznie przeciągnięte „E”, niby „JA”, ale co dalej? Zaprzeczenie, potwierdzenie, uzupełnienie dziejów czy raczej połączenie ich sprzeczności? Dziergana na drutach nić stawania się, istnienia albo raczej za-istnienia. Tyle razy wymięte, wydrążone przez język w ustach setek ludzi twardo wierzących w wartość i siłę tego, pozornie prozaicznego, wyrazu. Imię członka zespołu Radio Armageddon, śmiertelnika o sercu kruchym, ukrytym pod maską bezczelności i kotarą ciemnych rzęs. Człowieka, któremu i życie, i miłość wymyka się spod drżących, kościstych palców i zdaje się, że do tego bawi się z powstałym żałosnym obliczem. Jesteśmy pilnowani, żeby nie było nam aby za dobrze, dlaczego zatem nie można nagromadzić szczęścia na potem?
Hipnotyzujące istnienie zespołu niewytłumaczalnie sprawiało, że to nie tylko powiększone od nadmiaru używek źrenice stanowiły jedyny aspektem doznawania, a wszelkie oddziałujące czynniki przyjmowane były coraz bardziej sensorycznie; nie tylko ich dotyk, ale także słowa, widok przenikał przez skórę, zakręcił obok ścięgna, popłynął przez przebijającą pod cielesnym płaszczem żyłę i docierał gdzieś w okolice tego najważniejszego organu - a to, co z nim robił, było właśnie tym, czego oczekiwali - rozdzierał na kawałki, by powoli obudzić z letargu, spojrzeć na wszystko z innej perspektywy i wyrwać z monotonii. Odrzucić to, co na śniadanie serwują media, co telewizja podaje dzisiaj na obiad... mój błąd, przepraszam. To dopiero aperitif.
Cyprian wie o tym najlepiej. Przywódcy zawsze wiedzą najlepiej, dlatego właśnie są przywódcami. To oni najbardziej szokują, najbardziej zapadają w kruchą pamięć, ukazując przed innymi swoje mizerne lico. Przechodzą niby obojętnie, a depczą po palcach, ciągną za włosy, a reszta, tak zwyczajnie poddaje się bez walki. Taki właśnie jest Cyprian - chociaż stoi z tyłu, ubrany na czarno to wszystkie epicentra zawsze skierowane są na niego. Wydaje się najjaśniejszym punktem przed ich oczami, przyciąga jak magnes w omdlewającym spowolnieniu. Szara masa spogląda na niego ukradkiem, w moment odwracając skrępowany wzrok, by po chwili znowu powrócić na ten sam tor. Jedni powiedzą: „uzależnienie”, drudzy: „nerwica natręctw”, a trzeci? Czy to jest ta słynna nadzieja, o której tak głoszą? Tu, gdzie wszystko jest czarne, poprzeplatane szarością, zgromadzone w tłumie, wyczekujące na błysk obezwładniającego światła - patrzą. Patrzą, bo chcą zostać oślepieni. Wtem ON, mówi do nich w niezrozumiałym dla ignorantów języku, a oni wyrzucają do kosza moralność wraz z pustą paczką po papierosach. To już zjawisko, na które można znaleźć skomplikowaną, łacińską nazwę.
W bezimiennym mieście egzystuje też ktoś mniej rozpoznawalny, przesuwający się po bruku niczym duch, zawsze gdzieś z boku, oddalony o jakiś wiek, ale stojący kilka kroków za nim. Choćby wyrzucił ręce w powietrze, wykrzyknął najgorszą obelgę świata, wyciągnął gnat i wystrzelił gdzieś w czasoprzestrzeń - nikt go nie zauważy. Szymon, który pragnie wybić się z rutyny, ale jednocześnie nie przejmować się niczym, mieć kubek z własnym imieniem i codziennie rano pić z niego kawę. Zagubiony pomiędzy tym, co robi a tym, co powinien robić, brodzący po kostki w kałuży brudu, którą inni stworzyli tuż przed jego nogami, ażeby potknął się o własną moralność i zatopił tam na dobre.
Brutalnie miota czytelnikiem, wstrzela się w niego jak pocisk rozszarpując resztki wyobrażeń, które stworzył sobie wokół świata, próbując odnaleźć spektrum tego skandalicznego zachowania. Piękno musi być niedoskonałe, żeby było prawdziwe. Splątane przez skazy, przez lęki, niedające wytchnienia, zduszające w zarodku wszelkie próby ucieczki. Autor, tak po prostu, uderza nas w twarz, nie ma litości, a my zamieramy pod prawdą ukazaną za przerysowanymi zdarzeniami. Mimowolnie zaciska się żołądek, rośnie gula w gardle, zwężają się szczęki, bez bólu, bez czucia. W takich momentach trudno sobie wyobrazić, że porzucamy te zmysły na rzecz wszystkich innych. Bezgłośny szept mówi nam, że musimy biec, biec i biec, zerwać się i przecisnąć przez zatłoczone ulice, ale przez zaciśnięte zęby próbuje przebić się tylko jedno pytanie: za czym? Przed czym uciekamy, gdzie jest meta? Dlaczego za każdym razem, kiedy mamy wrażenie, że jesteśmy coraz bliżej, coś staje nam na drodze i mówi: „hej! To nie ten kierunek!”. A my, głupi, słuchamy i zawracamy. Błędne koło, zamęt, ślepy pęd. Musimy w końcu stanąć i zdać sobie z czegoś sprawę.
Utopijna nadzieja na doskonałość wynajęła specjalne miejsce w pamięci na słowa: „Tacy ludzie jak wy zdarzają się raz na milion urodzeń”.
Ale właściwie dlaczego?