A pomyśleć, że kiedyś tak się zachwycałam debiutem Krzysztofa Bochusa („Czarny manuskrypt”). A pomyśleć, że z taką nadzieją sięgałam po jego książkę drugą („Martwy błękit”), ale nadzieja okazała się płonna. Dałam jednak autorowi jeszcze jedną szansę. I co?
Powiedzieć, że „Czarna krew” srogo mnie zawiodła – to nic nie powiedzieć. Gdy z wielkim mozołem dotarłam do ostatniej strony, miałam ochotę wytłuc wszystkie talerze w kuchni, rzucając nimi (celnie) w autora. Jak można tak rozmienić talent na drobne? Jak można tak lekceważyć czytelnika? Tania popularność naprawdę jest tak przyjemna? Naprawdę, trzeba co chwila publikować książki, nawet gdy się nie ma o czym pisać? Może jednak to nie „taniość” jest tu słowem kluczowym, tylko „popularność”, bo to ona przekłada się na kasę?
„Czarna krew” - to papka (termin zapożyczony od Raymonda Chandlera), produkowana dla czytelnika, który kupi wszystko, o ile to „wszystko” poleci instagramowa blogerka albo gdzieś mu się tam zakołacze nazwisko autora. A jeśli autor publikuje na tyle często, żeby jego nazwisko regularnie kołatało się po mediach społecznościowych, to koło fortuny zaczyna nakręcać się samo.
Czytajcie „Czarną krew”, jeśli chcecie poznać przepis na to, jak napisać książkę - papkę, kiedy nie ma się na nią żadnego pomysłu:
- Weź psychopatycznego mordercę, który będzie się mścić na przyszłych pokoleniach za jakiekolwiek zbrodnie z przeszłości. Może to być, na przykład, odwet za donos na Gestapo w czasach II wojny światowej, ale wszystko jest dopuszczalne, bo wariat, to wariat. Równie dobrze mógłby się mścić na cudownie odnalezionych potomkach Jagiełły za to, że po bitwie pod Grunwaldem ich prapradziad nie rozwiązał zakonu Krzyżaków.
- Wrzucaj sceny z przeszłości wtedy, gdy zabraknie ci konceptu, jak rozwijać współczesną akcję. Pisz, co chcesz, możesz w kółko o tym samym i bez związku z teraźniejszością, byle było dobrze udokumentowane. Czytelnik musi uwierzyć, że jesteś erudytą.
- Jak nie masz o czym pisać, pisz trzy razy o tym samym: najpierw z punktu widzenia mordercy, który od razu wyjawi swój motyw, żeby czytelnik nie musiał się wysilać, potem pokaż, jak do prawdy, którą czytelnik już dobrze zna mozolnie dochodzi detektyw, a potem jeszcze napisz, jak policjanci-idioci miotają się we mgle i nie potrafią dojść do wniosków, które czytelnik już dawno dostał na tacy. Trzeba w ten sposób dopieszczać czytelnika, żeby nie pomyślał czasem, że nie może rozwiązać zagadki, bo jest idiotą. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że trafisz na rzadki rodzaj czytelnika, który papki nie trawi i poczuje się niedoceniony. Możesz mu wtedy powiedzieć, że nie dla idiotów, to co najwyżej w Media Markt albo u Tokarczuk, ewentualnie.
- Niech główny bohater ma jakąś traumę, najlepiej, jeśli by kogoś zabił. Pamiętaj, żeby przynajmniej trzy razy przypomnieć o tym czytelnikowi. W końcu coś trzeba zrobić, żeby stron przybywało, a trauma zawsze dobrze się sprzedaje.
- Nie zapomnij, żeby psychopata był wybrańcem Pana Boga. Wszystko co zaplanuje musi mu się udać, przypadkiem coś usłyszy, przypadkiem okno będzie otwarte, przypadkiem ochroniarz zrobi sobie wolne, przypadkiem ktoś otworzy drzwi, bo czegoś nie zrozumie. Im bardziej Pan Bóg będzie pomagał i złoczyńcom, i policjantom – tym lepiej, w końcu, jak już nie ma w co wierzyć, zawsze pozostaje wiara w Pana Boga.
- Na koniec główny bohater musi wpaść w tarapaty. Taki jest papkowy standard. To nic, że przez cały czas był łebskim facetem. W zakończeniu ma okazać się idiotą, który chociaż wszystko wiedział i przewidział, to jednak właśnie teraz, bo tak sobie autor wymyślił, musi dać dupy.
- Ale nic to! Wreszcie koniec! Od czego ma się przyjaciół i Pana Boga? I oni wespół w zespół pomagają. I happy end! I hurra!
Moi Drodzy Czytelnicy! Recepta jest taka prosta, że z utęsknieniem czekam na wasze historie. Powodzenia.