Jakże fascynujące musi być pisanie biografii tych, którzy zostawili po sobie książki, wspomnienia i pamiętniki, swą płodną twórczością zalewając świat. Jak wiele analiz autorka lub autor takowej może wówczas przeprowadzić, jak dalece zagłębić się w wewnętrzny świat twórcy, poznać jego przyzwyczajenia i sekrety. Taka biografia wręcz wnika do umysłu opisywanej w niej postaci, dzięki czemu czytając ją, czujemy się tak, jakbyśmy stali tuż obok niej, spędzali z nią poranki przy kawie i podglądali ją przy pracy. Kiedy jeszcze biograf powstrzyma swe oceny i odrzuci sentymenty, wiemy, że mamy do czynienia z pozycją wybitną. Powyższy opis jak ulał pasuje do każdej z książek napisanych przez Mariusza Urbanka. Dotyczy to również tej najnowszej – proszę Państwa, oto Marian Eile.
Kiedyś pozwoliłem sobie na żart pisząc, że gdyby Mariusz Urbanek napisał biografię sąsiadki ciotecznego wujka sprzątaczki dziadka Tuwima, kupiłbym ją, przeczytałbym bez zastanowienia i odłożył na półkę zachwycony. I po jego najnowszej książce zdania swego nie zmienię, choć odważę się zgłosić drobne zastrzeżenia – bo w biografii Mariana Eilego więcej jest o „Przekroju”, niż o jego twórcy.
ALE z drugiej strony Eile to „Przekrój”, a „Przekrój” to Eile, zatem czym rzeczywiście mam rzetelne podstawy, aby narzekać?
Sam już tytuł zdradza, że Eile był osobowością – toż to przecież „cynik”, ale na szczęście „poczciwy”. I taki właśnie obraz dostajemy – dobrodusznego redaktora, siedzącego za potężnym biurkiem gdzieś w małym pokoiku, w niewielkiej, cudem mieszczącej rój literatów i dziennikarzy redakcji. To, co ciekawe u Eilego, to nie jego rodzinne zaszłości, wojenna przeszłość ani to, co spotkało go przed 1939 rokiem i z jakimi tuzami spożywał kawę, patrząc zazdrośnie na pięterko w Ziemiańskiej. Dopiero w PRL-u stał się człowiekiem symbolem, sprytnie manewrującym pomiędzy wolnością słowa a partyjną retoryką, kolorowymi zachodnimi wpływami a radziecką przaśnością. Urbanek świetnie nakreśla obraz postaci, która – cudem jakimś – oszukała stalinowski system, „nie ubrudziwszy przy tym kaloszy”. Wielokrotnie podkreśla i udowadnia – a to odwołując się do treści publikowanych artykułów, a to to rozmów z osobami, które z Eilim współpracowały – że w takiej formie i w tamtych czasach „Przekrój” w ogóle nie powinien był istnieć. Zachowywał pozory, by uspokoić wszędobylską cenzurę i niekiedy zaniepokojoną wymową pewnych artykułów wierchuszkę, a jednocześnie promował – jakbyśmy to dziś powiedzieli – ludzi myślących niezależnie i pod prąd, czyli wybitnych twórców, którzy w innym wypadku nie byliby w ogóle publikowani. Triki, jakie Eile stosował, w jaki sposób rozmawiał z przedstawicielami władzy, a które Mariusz Urbanek wielokrotnie przytacza, zasypując czytelników anegdotkami z życia redakcji i jej naczelnego, daje obraz człowieka o wielu twarzach, w głębi jednak uczciwego zarówno wobec tych, których uważał za zdolnych jak i wobec czytelników swego pisma. Niekiedy zaborczy, nieprzejednany w swoich koncepcjach potrafił irytować, ale czyż nie taki właśnie powinien być redaktor z prawdziwego zdarzenia? Z drugiej strony - czyż to nie piękne, jeśli dodajemy takie „smaczki” - po redakcji chadzał w kapciach, flanelowych kraciastych koszulach i ledwie trzymających się spodniach. Podobno „donaszał’ przedwojenne garnitury, jak zapamiętał jeden z jego redakcyjnych towarzyszy. Palił jak smok, wszędzie zostawiając cuchnące niedopałki. Był łakomy, lecz cierpiał na zaburzenia gastryczne, co nie przeszkadzało mu pić kawę z blaszanego kubka. Pełen uroku i burkliwy, wrażliwy na wdzięki płci pięknej (chętnie redagowałby polskiego Playboya), nie znosił prostactwa i były pruderyjny. Nie był zwolennikiem literatury fantastycznej, w mimo to publikował na łamach tygodnika H.P. Lovecrafta czy Lema („bo tak trzeba”). „Byle idiota potrafi ocenić tekst, który przeczytał; ja oceniam materiały, których nie czytałem, i nigdy się nie mylę” - powiedział.
To właśnie pełna sprzeczności w odbiorze postać (tę niejednoznaczność, chybotliwość, a jednocześnie pewność siebie i stanowczość autor biografii pointuje genialnie), przepełniona wewnętrznym spokojem i twórczą pasją, jak wielokrotnie podkreśla Urbanek, stworzyła pismo, które nawet jeśli było potępiane przez „czynniki” za prozachodniość i niedostateczne propagowanie Polski i jej wschodnich przyjaciół, było czytane przez wszystkich – przemycane do krajów ościennych, czytane w Związku Radzickim, a co najważniejsze – przez małżonki rodzimych dygnitarzy. Kto wie, śmieje się autor, może to właśnie one otworzyły nad „Przekrojem” parasol ochronny?
Eile walczył o swych autorów i współpracowników, walczył o „Przekrój” i gotów był na wszelkiego rodzaju ustępstwa, byle by ratować tygodnik i zachować jego klasę. Był świadomy zagrożeń, które na niego czekały, świadomy struktury i zakłamania systemu, w którym przyszło mu tworzyć „Przekrój”, a mimo to nigdy nie zmienił swego motta – „najważniejsze to nie pozostawić czytelnika obojętnym”, zaciekawić go, podrażnić. Publikowanymi tekstami i rysunkami intrygował, wywoływał zachwyt, ale także oburzenie. Nie każdy rozumiał jego zamiłowania do twórczości Picassa i purnonsensowy humor. Wymagał wiele ale wiele też rozumiał; potrafił świetnie lawirować między wyspami odmienności.
Dostajemy zatem w dłonie książkę o geniuszu, który stworzył „arcydzieło sztuki redaktorskiej wszystkich czasów” (tak pisała o nim Osiecka), „najbardziej operatywnym redaktorze w PRL” (tak Wańkowicz), człowieku, który stworzył pismo, na które co tydzień czekały miliony (tak!). Mariusz Urbanek świetnie ukazał postać Eilego jako redaktora i jako człowieka. Nie zapomniał o ludziach, które Eilemu towarzyszyły w codziennych trudach – dzięki temu, być może z obłoków zapomnienia, wyłania się postać Janiny Ipohorskiej, Andrzeja Klominka, Jerzego Ludwika Kerna, Kazimierza Koźniewskiego czy krakowskich artystów z Piwnicy pod Baranami. Najlepszą chyba rekomendacją jest fakt, iż czytając biografię, co chwila zerkałem na archiwalne wydania magazynu tylko po to, by posmakować tamtejszy świat, zaśmiać się z surrealistycznych żartów, przypomnieć sobie, kim był pan Gałczyński, a czym Zielona Gęś, o czym szeptał Waldorff, a jak ubierać się kazała Barbara Hoff…
Kolejna fenomenalna książka Mariusza Urbanka, która nie pozwala zapomnieć o przeszłości. Polecam.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater.