Witajcie w płaskim, jednowymiarowym świecie. W świecie bez tła i głębi, za to z niewyobrażalnie głupią bohaterką, która nie może się zdecydować, czy bycie kobietą gangstera jest fajne, czy może jednak nie – ale właściwie to już się zdecydowała, bo nie może bez niego żyć, więc niech on tam sobie zabija, skoro musi i kogo musi.
Rzecz dzieje się w Ameryce, o czym wiemy, ponieważ autorka użyła nazw tamtejszych miejscowości oraz amerykańsko brzmiących imion – poza tym nic na miejsce akcji nie wskazuje. A zawiązuje się ta epicka historia w następujący sposób: rzeczona idiotka o imieniu Grace dowiaduje się, że została zaoferowana przez swego tatusia rzeczonemu gangsterowi o imieniu Christian – w zamian za darowanie długów. Ma zostać żoną Christiana, inaczej ten nie odziedziczy rodzinnej fortuny. Oburzona niby protestuje, ale ostatecznie stwierdza, że nie ma innego wyjścia – nie wie przy tym, że Christian nie jest bogatym biznesmenem, jak powiedział jej ojciec, tylko szefem mafii. Chociaż wiecie, jest mafia – i mafia. Ta tutaj to raczej takie ołowiane żołnierzyki, które od czasu do czasu ożywają i bawią się bronią. To znaczy mamy tu oczywiście pif-pafy i krew parę razy leje się nawet obficie, ale mało poważnie to wygląda i nie sposób się tego przestraszyć. Ale Grace się boi, a przynajmniej bardzo stara się czytelnika o tym przekonać – o ile akurat nie snuje rozważań o tym, jak bardzo Christian jest seksowny.
Bo oczywiście nie muszę dodawać, że podstawą relacji między bohaterami jest seks? Że gdyby nie wzajemne, nie dające się poskromić pożądanie, to nie mieliby powodu, żeby się o siebie troszczyć? Że jej nigdy wcześniej z żadnym mężczyzną tak jak z nim, a jemu nigdy wcześniej z żadną kobietą tak jak z nią nie było?
W tak zwanym międzyczasie Grace dowiaduje się, że już dawno została wybrana, a właściwie to ocalona oraz przy okazji oszukana. Troszkę się obraża na swojego gangstera i nawet demoluje mu gabinet. Ale dość szybko przestaje się gniewać (czasami nasza Grace zmienia swoje podejście ze zdania na zdanie, dosłownie), bo ten cały Christian to w sumie złoty chłopak jest. Poznała przecież jego sypialniane oblicze, to wie.
Napisane to jest wszystko językiem tak niewyrobionym, że głowa boli. Zdaniami można by ukamienować, tak są ciężkie. Ona mówi o nim: obserwowałam jego oddalające się plecy, a ja mam ochotę zapytać, czy on oddalił się razem ze swoimi plecami, czy może plecy oddaliły się same, a on został? On ściąga koszulkę nie z niej, tylko z jej ciała – czyli znów jakby z jakiegoś odrębnego bytu, jeśli dobrze rozumiem? Oboje nie potrafią wydawać normalnych dźwięków, w związku z czym zamiast mówić piszczą, warczą, wrzeszczą, syczą, dyszą, sapią – no, ewentualnie szepczą, ale i to zachrypniętym głosem, nigdy inaczej. Poza tym nie dotykają się i nie patrzą na siebie, tylko przenoszą ręce albo spojrzenie. Czy słyszycie, jak to wszystko nienaturalnie brzmi? Do tego oczywiście jej skóra zawsze jest rozgrzana/rozpalona, oczy ciągle przemoknięte, a łzy, które z nich płyną, tworzą – uwaga – mokry strumień. Na kolację rodzinną w domu mężczyzny, którego narzeczoną ma odgrywać, Grace idzie bez majtek, żeby nie odznaczały się pod sukienką. To dopiero poświęcenie dla roli!
Kolega
@almos użył niedawno w pewnej recenzji określenia
wyrób literaturopodobny – ale ta książka nie zasługuje nawet na nie. Przerażające jest, że takie coś się podoba. A już przyznawanie takiemu czemuś dziesięciu gwiazdek jest przestępstwem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przy lekturze jakiejś książki cisnęły mi się na usta takie przekleństwa, jak w tym przypadku.
A jeśli chodzi o tytuł tej recenzji, to żeby nie było, sama go nie wymyśliłam. Oto jedno ze wspanialszych zdań w książce: Nie mogę oderwać spojrzenia od penisa wielkości bakłażana, którego to warzywa tak nie cierpię.
Nie czytajcie. Zabraniam.