Najpierw straciłam wzrok.
Doprawdy nie mam pojęcia czym ujęła krytyków literackich Dominika Słowik...Też stracili wzrok? Można by domniemywać, że w zalewie popularnych, krajowych czytadeł, opowiadania tego typu zapewniają oficjalnym recenzentom rzadki luksus bezpiecznego masochizmu. No, bo jeśli literatura niepopularna z aspiracjami do tej tzw. "wysokiej", to koniecznie: brak akcji, brak puenty, brak napięcia i najlepiej odpychający bohaterowie. Tutaj w pakiecie dostajemy jeszcze dość niechlujny i nie tyle potoczny, co naprawdę nieciekawy, wyprany z wszelkich emocji język narracji oraz obraz jakiejś powszechnej anomii.
Bohaterowie
Przyjrzyjmy się postaciom zaludniającym te opowiadania. Kim są? Jakie są ich relacje z rodziną, z sąsiadami, z otoczeniem? Jak opisywane są ich mieszkania, ich codzienność? Co to nam o nich mówi? A może więcej dowiadujemy się w ten sposób o autorce, niż o jej bohaterach?
- Dziewczyna, która straciła wzrok (Lęk przestrzeni): nieufna wobec odwiedzających, którzy tylko czyhają by ją wykorzystać, okłamać, złośliwe są nawet ptaki. Także samo mieszkanie wydaje się robić jej na złość, zmieniając swój układ, by nie mogła się zorientować, co jest z której strony. Po odzyskaniu wzroku po operacji mieszkanie wygląda jednak tak samo, jak wcześniej, przed chorobą: "bałagan w kuchni, pootwierane na oścież szafki...parapet tylko trochę zasrany przez ptaki".
- Dorosła kobieta wspominająca matkę-meteopatkę (Śnieżyca), która nocami "obżerała" sąsiadom drzewa i krzewy, córce robiła awantury o nic, nic nie gotowała (mała jadła po sąsiadach lub wyjadała słoiki i konserwy), ale za to zabierała swą latorośl na piesze wycieczki, wypisując jej usprawiedliwienia do szkoły na wszystko. Poza tym, niczym niedźwiedzica, zapada w sen zimowy i strasznie chrapie. Jednak w miarę ocieplania się zim wykańcza ją bezsenność. Dobra córunia stara się sztucznie stworzyć zimę - zamalowuje okna...ukradzioną ze szkoły farbą. A potem wywozi w góry na zimę, jak się wywoziło starców w "Balladzie o Narayamie".
- Samotna, nieprzystosowana do życia tłumaczka przysięgła (Wegtacja), która popada w zależność od hodowania w mieszkaniu roślin po tym, jak dostała w prezencie niechciany "wiecheć, śmieć". Nienawidzi i nie zna sąsiadów, prowadząc z nimi podjazdową wojnę, polegającą na podrzucaniu kwiatów na klatkę schodową ("No sz ku*wa!"). Dopiero gdy przeczyta zagraniczny artykuł (izraelskiego profesora!) o tym, że rośliny czują i się porozumiewają, zaczyna się "uczyć ich języka" - jako języka obcych. Że nie odpowiadają? "Rozumieć wcale nie oznacza mówić". Osaczona przez owady i szkodniki barykaduje i uszczelnia mieszkanie. Podporządkowuje następnie całe swoje życie roślinnej manii, a mania... się jej pozbywa. Przypomniała mi się podobna historia bodaj Kariki, tylko że tam w głównej roli wystąpiły pająki.
- Emeryt-gej, któremu umarł partner (Samosiejki), więc musi się przeprowadzić (rodzina partnera wyrzuciła go z mieszkania) do domu swej dawno zmarłej matki na wieś. Tak często odwiedzał matkę, że jest zdziwiony, iż dawne pola zarośnięte są dziko rosnącymi drzewami. Znów meteopata i entuzjasta prognozy pogody, cierpiący na globusa, jak hrabianki w 19-wiecznych powieściach. Przyjaźni się z sąsiadką-botaniczką, wyrzuconą z uczelni - reszta wsi to wrogowie, podobnie jak tajemniczy "faceci w czerni", którzy szukają meteorytów w okolicy, ponieważ te rozsiewają niechciane nasiona - pewnie z kosmosu. Męczy owady a świeże powietrze go dusi. Ale razem z botaniczką potajemnie zamierzają posadzić to co obce. Hm, "uwaga: aluzja"? Nasiona komunizmu czy europeizmu?
- Czterdziestolatce wyrasta w nosie fasola, którą wcisnęła sobie na zajęciach z przyrody w podstawówce (Pnącze). Jeśli chodzi o związki, to jest "wiatropylna, samopylna i okrytonasienna", więc wszystko jasne. Ale za to ma parcie na szkło i mile ją łechce publicity. Wynajmuje mieszkanie, za które nie płaci, zaczynają ją też ścigać banki. Egzekutorom pokazuje środkowy palec.
- Kobieta po studiach (Ostatnia zima), najwyraźniej niepracująca, nie wiedząca, że podczas mrozu warzywa i owoce przemarzają, ale za to udzielająca się w dyskusjach o klimacie i obserwująca prognozy pogody w internecie (w mieszkaniu śmierdziało zgniłym mięsem).
- Dwudziestoletnia ciotka z dziewięciolatką ("rzyga tuż obok opony malucha") na urlopie nad morzem, za co płaci ojciec małej (Choroba morska). Ciotka romansuje przy dziecku z chłopakiem i pozwala mu waletować w swoim łóżku, póki sąsiedzi nie poskarżą się administracji. Morze zakwitło i oczywiście śmierdzi (jak wszystko u Świetlik). Dziecko pokazuje środkowy palec... W 1978?! W Polsce nie robili tego wtedy nawet dorośli, ponieważ nikt tego wulgarnego gestu wtedy nie znał (były inne).
- Górnik na emeryturze (Pudełko), właśnie rozwiedziony z żoną (wyrzucił ją z mieszkania i żąda zabrania rzeczy), nie mający dobrego kontaktu z dziećmi, kompulsywnie uzależniony od zakupów w internecie, których nawet nie otwiera. Nie umie gotować, siedzi w domu, flirtuje z sąsiadką (kot ugryzł go w dupę) i dostaje erekcji od widoku samych erotycznych gadżetów. Bierze gorące kąpiele, bo na zewnątrz jest upał (?!) i boi się schodzić do piwnicy (j*bana piwnica), choć nie ma problemu z dodatkowymi dyżurami jako elektryk na dole w kopalni...
- Czterolatka w przedszkolu zmuszana przez przedszkolankę do jedzenia liści oleandru (Zielone), a rodzice jeszcze za to płacą. Dziecko jest na szczęście nieposłuszne.
- Radziecka kosmonautka, specjalistka od pleśni (Kolonie pozaziemskie), wysłana w charakterze Łajki do zagrzybionej stacji kosmicznej, którą musi posprzątać. Bo co może robić kobieta w kosmosie, wysłana tam przez patriarchat? - brzmi niejako w podtekście.
- Lekarz z Europy Północnej (Morze martwe), pracujący od 35 lat w drogim kurorcie nad Morzem Martwym, zadowolony z życia, z góry traktujący personel, nie przyjaźniący się z nikim, nielubiący ludzi i ograbiający zmarłych pacjentów. "Nieskrępowana wyobraźnie to straszna rzecz" - powiada. To chyba też motto autorki, dlatego swoją silnie krępuje.
- Nienawidząca wysiłku i sportu urzędniczka (Kwarantanna)pracująca z domu pewnie ze wzgl. na jakiś kolejny COVID, rozpoczynająca kurs jogi (j*bana joga), by mniej tyć.
- Kobieta ok. pięćdziesiątki (dzieci na studiach), odwiedzająca samotną matkę (czuć ją było stęchlizną) w rodzinnym domu na wsi (zapaszek zatęchłego pomieszczenia), wybudowanym przez znienawidzonego ojca (Nagie pole). Nie pomagała nigdy matce w polu, bo "wiesz, z pracą trudno", ale ma do niej pretensje, że pole, na którym nie umie rozpoznać uprawy, ogrodzone jest elektrycznym pastuchem, broniącym go przed dzikimi zwierzętami. Owoce w ogrodzie są oczywiście pełne gąsienic (nie tak, jak w sklepie w mieście). Córka jest zazdrosna o to, że matka ma swoje życie, pieniądze po ojcu i jakieś tajemnice przed nią, a także że jest bliżej z obcymi ludźmi, którzy jej pomagają, niż z nią. To jedyne opowiadanie, w którym grube słowa są jakoś uzasadnione, ponieważ pojawiają się tu dialogi, w dodatku stylizowane na (śląską?) gwarę lokalną.
Język narracji
Nie mam pretensji do autorki o to, że jej bohaterowie są szarzy i nieciekawi - to także może być temat. Zależy jednak, jak się o tym opowiada. Bo nawet jeśli temat jest nijaki, to czasem sama forma relacji może być interesująca. Ale nie tu. Język opowiadania jest do bólu jednostajny, reportażowy, choć przedstawia wymyślone (a niekiedy rzekłbym wyssane z palca, całkowicie fantastyczne) sytuacje. Mimo wielości postaci mamy tu chyba jednak perspektywę autora, jako że choć każde z opowiadań ma innego bohatera, to w sposobie narracji nic się nie zmienia. To samo słownictwo u górnika, tłumaczki czy urzędniczki, ta sama perspektywa na świat, ta sama niechęć do otoczenia, ta sama mizantropia, po prostu homo homini lupus. To jakieś wspólne credo wszystkich bohaterów. I nie chodzi o samą formę, o to że większość opowiadań utrzymanych jest w formie wewnętrznego monologu postaci (w kilku opowiadaniach to narrator zdaje relację o kimś trzecim - on, ona - trochę tak, jak gdyby był jakimś fizlem, podglądaczem na służbie, piszącym raport z obserwacji). Najbardziej "odkrywcze" w tej prozie jest więc zapewne to, że ktoś się odważył sprzedać nam taką nijakość jako literaturę. Może to wyciągnięcie wniosku z hasła propagowanego przez upadłą teorię sztuki, mówiącą że: "wszystko jest sztuką, każdy jest artystą"? Nawet jeśli to może być prawda w perspektywie jednostkowej, to z punktu widzenia interpersonalnej sprawdzalności hasło to jest kompletną bzdurą. Gest nie jest dla mnie sztuką, i nie każdy tekst napisany jest literaturą. A próba literacka, która ani nie przenosi w inny świat, ani nie daje nam poznania świata istniejącego, ani też nie jest w stanie zachwycić stylistycznie, jest po prostu pomyłką, którą oby szybko okryła litościwa kurtyna niepamięci. Podstawowy grzech tej prozy polega na niezachowaniu podstawowego przykazania literatury: Nie nudzić! A ona nudzi straszliwie. Opowiadania są stylistycznie męczące, toporne, potoczne, a teksty rażą również językowo. Mniejsza już o to, że autorka ulega powszechnemu i już, niestety, akceptowanemu trendowi do "otwierania laptopa" czy "wysyłania mejla", które są dla mnie dowodem językowego niechlujstwa. Ona jeszcze - zupełnie niepotrzebnie - używa (i to prawie w każdym z tych tekstów) grubych słów. Nie twierdzę wcale, że nie wolno ich użyć - przeciwnie, są sytuacje, w których są niemal konieczne - wyrażają emocje. Ale tu emocji nie ma żadnych, ona traktuje wulgaryzmy tak samo jak wszystkie inne słowa, jakby wulgarnością nie były nacechowane. Wszystko jest językiem! Otóż nie, one pozostają wulgarne i wulgarne są także osoby, które ich beznamiętnie używają. Wszystko jedno, z jakiej przyczyny - czy będąc wulgarnymi i nie dostrzegając już ich wulgarności, czy też fascynując się nimi niezdrowo jak pensjonarki, dla których mają one posmak prawdziwego życia, czyli czegoś dla nich jeszcze zakazanego.
A cała reszta? Ja nie mam potrzeby wyczytywać w nijakich powieściach repertoriów codziennych czynności fikcyjnych postaci w rodzaju: zgasił światło, usmażył jajecznicę z dwóch jaj, otworzył drzwi- takie Informacje są czytelnikom całkowicie zbędne, gdy nie służą ani charakterystyce postaci, ani nie mają wpływu na akcję. A z takich zdań składa się 3/4 zawartości tej książki. Jest to więc banał, banał, banał. Mimo, że śladowo niektóre z tych opowiadań starają się być może nawiązywać do Rolanda Topora. Jednak entuzjastom absurdu doradzam sięgnięcie po oryginał. Być może po prostu pokolenie, któremu rzeczywistość, a może także literatura "pachnie plastikiem" (zamiast śmierdzieć) przekonuje do swych wytworów tylko ludzi z plastiku? Jednak dla mnie przekaz tych tekstów to tak, jak, nie przymierzając... gołąb na parapet (por. Maria Czubaszek).
Dodaję drugą gwiazdkę za ostatnie opowiadanie - różni się znacznie od pozostałych, co jednak nie znaczy, że mi się podoba. Po prostu dostrzegam w nim jakąś obserwację rzeczywistości.