Wydaje mi się, że czytelnik to strasznie wymagająca istota. Taka, która daje pisarzowi zaledwie akapit (łaskawszy bibliofil wydłuży akapit do pierwszej strony), by przykuł jego uwagę i przekonał, że właśnie twoja książka jest warta tego, by ją kupić lub wyciągnąć z szeregu innych na bibliotecznej półce i zabrać ze sobą do domu. Chyba nie ma dla pisarza nic trudniejszego nad pierwsze zdanie (no, może jedynie zdanie ostatnie). Autor ma zaledwie akapit, by przekonać czytelnika, że woli przeczytać tę właśnie książkę zamiast obejrzeć najnowszy odcinek „CSI”. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach to niełatwe zadanie. Ale niektórym się udaje.
Do tego grona zaliczyć można Philipa Huffa, holenderskiego pisarza, który debiutował powieścią „Dni trawy”. Tytuł, trzeba przyznać, bardzo chwytliwy. Nie jestem znawczynią muzyki, dlatego nie skojarzyłam, iż jest on nawiązaniem do piosenki zespołu Spinvis. Gdy go przeczytałam, pomyślałam sobie, iż być może będzie to książka nieco egzystencjalna. Może chodzi o to, że wszyscy jesteśmy jak trawa? Nic z tego, to byłoby za proste. Zatem – intrygujący tytuł. A jeszcze nawet nie zajrzałam do książki. Jeszcze nie znam pierwszego zdania.
Wszak najtrudniej jest zacząć, potem już jakoś idzie. Wszyscy to wiemy. Pierwsze zdanie powieści brzmi: „ Nazywam się Ben.” I cóż począć? Po takim ładnym wstępie, trzeba przyznać, dość banalne pierwsze zdanie. Ale po krótkiej lekturze docieram do zdań kończących prolog: „A początek jest taki: nazywam się Ben. Jestem Ben. Ben to ja. Zacząłem.” I rzeczywiście. Te proste, nierozwinięte zdania najpełniej oddają treść książki. To opowieść o życiu Bena, młodego Holendra odmalowana na tle dziejów jego rodziny. Mamy zatem dziadków, którzy mieszkają w rozpadającym się pałacyku. Babcia cierpi na demencję, dziadek uczy Bena grać w szachy i zabiera go na długie spacery. Są rodzice, matka Holenderka i ojciec Anglik, których łączy już tylko (ostatecznie także rozdziela) tragedia z przeszłości. Jest przyjaciel o imieniu Tom, który ustawicznie namawia naszego bohatera do różnych sympatycznych i mniej sympatycznych wybryków. Jest wreszcie nauczyciel gry na gitarze. Na codzienność Bena składają się: gitara, winylowe płyty ojca z muzyką rockową, halucynogenne grzybki i skręty, wreszcie pokój w szpitalu psychiatrycznym.
Nie ma w tej historii zbędnego patosu. Nie ma usprawiedliwiania się, z drugiej strony nikt też nie wmawia czytelnikowi, że narkotyki potrafią być fajne. Ben, opowiada swoją historię w prosty sposób – nic nie przeinacza, nic nie podkolorowuje. Zdaje się mówić: było jak było, jest jak jest. „Ben to ja. Zacząłem”. Bo ostatecznie wcale nie o narkotyki chodzi w tej książce. One też mają w niej swoje miejsce, ale grają drugie skrzypce.
Gdyby w „Dniach trawy” brać pod uwagę samą tylko historię Bena, byłyby ciekawe. To wszystko. Kawałek dobrej literatury czyni z nich co innego. Wcale nie kunszt z jakim autor opisał naprawdę trudne tematy. Tym, co zachwyciło mnie w nich przede wszystkim są opisy muzyki. Ben jest wielkim fanem Beatlesów. Sposób w jaki opowiada o muzyce sprawia, że zaczynałam niemal ją słyszeć. Czy można opisać dźwięki? Przed lekturą tej książki, odpowiedziałabym (przekonana o swojej racji), że to niemożliwe. Dziś muszę odpowiedzieć: owszem, można. „Dni trawy” są literackim opisem dźwięków równie doskonałym, co „Pachnidło” literackim opisem zapachów. I choćby po to, by przeżyć to doświadczenie należy przeczytać tę powieść. A to tylko jeden z wielu powodów, dla których należy ją przeczytać.
Kiedy Bob Dylan napisał piosenkę „Mr. Tambourine Man” nie można było w jawny sposób mówić o narkotykach. Dziś żyjemy w czasach, kiedy w granicach prawa możemy powiedzieć wszystko o wszystkich i o wszystkim. Na rynku dostępnych jest naprawdę wiele książek o trudnościach zmagania się z uzależnieniem. Dlaczego mielibyście Państwo wybrać akurat „Dni trawy” spośród tej bogatej oferty? Ta książka nie wzburza, nie powoduje niesmaku. Proponuje Państwu znacznie więcej niż tylko historię uzależnienia osiemnastoletniego chłopaka. Przeczytajcie, a być może w trakcie lektury usłyszycie… „Hej, Panie z tamburynem, zagraj mi piosenkę”.