"Cudowny dar opisywania wyróżnia Slaughter spośród innych pisarzy thrillerów".
The Washington Post
Takie to stwierdzenie widzimy z tyłu okładki tej książki. I bardzo długo podczas lektury myślałem sobie, że rzadko się wręcz zdarza się, by polecajka z okładki tak bardzo rozmijała się ze stanem faktycznym. Nie, to nie było dobrze - no właśnie - opisane. To może i była ciekawa historia, na pewno zaś bardzo dynamiczna, pełna wybuchów, strzelanin, ogólnie sensacji (tak, pierwsze około dwieście stron jest tu takimi elementami wręcz przeładowane), ale sam sposób, w jaki pisarka nam tę opowieść podaje był wręcz... cóż, może "toporny" to za duże słowo, ale na pewno niezbyt przyjemny, niezbyt atrakcyjny. Jakby właśnie coś w stylistyce autorce non stop nie wychodziło. Zresztą fakt, że parę razy musiałem się cofać do poprzedniej strony, bo jakiś kluczowy dla zrozumienia rozwoju wypadków fragmencik mi umknął mówi tu chyba sam za siebie. Jest to swoją drogą zjawisko dziwnie konsekwentne, zważywszy, że pewnych szczegółów z tego etapu akcji wciąż nie rozumiem (po co oni właściwie przejmowali tą furgonetkę, skoro dokładnie nic z nią potem nie zrobili?).
Szczęściem zaraz potem - tak, właśnie po tych dwustu przeładowanych akcją stronach - narracja wskakuje na właściwe tory i owa chropowatość znika. Jest normalnie, czasem nawet w górnych stanach normy. Może fakt, że jednak dalej naprawdę wiele się dzieje w jakimś stopniu wymusił na autorce taką jasność sposobu opowiadania. Dużo tematów, dużo spraw, dużo wszystkiego. I... I to jest już któryś z ostatnio czytanych przeze mnie thrillerów, w wypadku którego mam wrażenie, że ta liczba poruszanych spraw, w połączeniu z ciężkością gatunkową najważniejszego z nich - tu są to biali supremiści - ma po troszę przykryć to, w jak wielkim stopniu nie było specjalnego pomysłu na ten tekst.
Za to duży plus za kreację naprawdę oryginalnego protagonisty. Will Trent, choć ma jakieś tam cechy super hero, to ma też problemy ze sobą, które, uwaga, uwaga, naprawę mu przeszkadzają. Nie - jak u tylu innych pisarzy - które są, bo są i nic z nich nie wynika. Nie takie, które tak w rzeczywistości to są kolejnymi z długiej listy jego zalet. On jest autentycznie słabszy od otoczenia w jakimś stopniu i w jakichś płaszczyznach - bo je ma. I autorka umie je pokazać - bardzo fajny myk z zaszyfrowaną wiadomością z maila, którą po chwili łapią już wszyscy, tak my, czytelnicy, jak i postacie. Wszyscy - tylko nie on.
Jego partnerka też jest zresztą nader ciekawie skonstruowana, nie roztkliwia się nad każdym, nie ma myśli w stylu "jak lekarka muszę pomagać wszystkim, nawet sk*rwysynom", ba, musi się do czegoś takiego sama przekonywać, prawie zmuszać się do takiego myślenia. I robi to. Oryginalne, niestandardowe jak na powieściową panią doktor będącą jedną z "tych dobrych" i hmmmm, intrygujące.
To zdaje się jest któraś tam część cyklu. Nie żałuję jej przeczytania, nie planuję też jednak jakoś szczególnie intensywnie kontynuowania tej literackiej przygody - i tyle.