1. Okładkowa mowa trawa
Proszę Państwa ta książka to w żadnym wypadku nie jest thriller. Jakbyście ten gatunek przetwarzali czy odmieniali, psychologiczny, zwykły, kolorowy, z elementami dramatu – „Wyrwa” to nie jest thriller. No może subtelnie pod koniec zalatuje thrillerem, ale to jest raczej żart prowadzącego niż realny „dreszczowiec”. Otóż według definicji thriller to
rodzaj utworu sensacyjnego, powieści, filmu lub serialu telewizyjnego, mającego wywołać u czytelnika bądź widza dreszcz emocji. Wykorzystuje on napięcie, niepewność i tajemniczość jako główne elementy utworu. No więc (pała bęc!) nie ma tutaj ani napięcia, ani niepewności, ani tajemniczości właściwej thrillerowi. Owszem jest pewien sekret jednej z bohaterek jak i napięcie towarzyszące tzw. zwrotowi akcji, które jednak zarówno wydawca (opis na okładce
[2]) jak i sam autor (tytuły rozdziałów!) konsekwentnie odzierają z aury tajemniczości, niespodzianki. Wszystko stopniowo na tacy, na spokojnie. Taki to thriller.
2. Klasa językowa – check!
Co trzeba Panu Autorowi jednak oddać uczciwie, nikt tak jak on nie pisze o emocjach i bólu. Bardzo bym chciał, żeby się nie okazało, że Autor popełni samobójstwo bo tak naprawdę ma zaawansowaną depresję. Mam wrażenie, że tak pisać o ludzkim bólu może tylko ktoś kto sam go w sobie ma niewyobrażalne pokłady. Co do pisania, języka – jest to jego psychologiczne pisanie trochę frustrujące, bo jest prawdziwe, obnaża czytelnika przed nim samym, stawia go w jego własnych wadach, jest frustrujące i dołujące przez swoją autentyczność. Tak czy inaczej ładnie Chmielarz pisze, językowo zawsze pisał tak, że chciało się czytać bez przerwy, po prostu gryźć ten tekst. Bohaterowie napisani tak sobie, na szybko, płytcy, powierzchowni. Bywało lepiej.
3. Były czasy – fabuło och gdzie jesteś?
No i teraz zgryz. Bo książka co do zasady zła nie jest, ale znowuż krzywdą wskazówek z wydawnictwa (nadal mam takie wrażenie, że niektóre rzeczy zostały wymuszone, wyreżyserowane, zamówione, Chmielarz napisał kilka naprawdę dobrych powieści, a tu takie coś…) pomysł oryginalny upadł. To nie jest zła historia, wręcz uważam że bardzo dobra, pomysł na fabułę jest ciekawy, do tego narracja i język autora – kombinacja dobra, chciałem doczytać do końca, dowiedzieć się co dalej, ale… była to lektura męcząca, wymagająca dużo cierpliwości, żeby książki nie zostawić niedoczytanej przez te wszystkie mankamenciki. Przez to jak została (źle) skonstruowana. O co mi chodzi? Otóż czytam i tak z 50 stron to nic thrillera nie ma. Ot historia rodziny jakich wiele opowiadana oczami mężczyzny. Nieporadnego życiowo mężczyzny, który utknął w pewnym momencie swojego życia i tak się został. Czytasz następne 50 stron, dalej nic. Obyczajówka, dzieciaki, śmierć żony, pretensje teścia. No nic wychodzącego poza obyczajówkę, ale takie to opisowe, że minęło 25% książki i nic. Dalej 100 stron jakiegoś motania się człowieka, który dowiaduje się… no nieważne, doczytacie sobie. Potem wzruszające sceny rozmów o kobiecie naszego bohatera z… drugim człowieczkiem, któremu powinien co najwyżej obić buzię. Jak ta scena mogła się wydarzyć to ja nie wiem. Dodatkowe punkty za nijakością głównego bohatera.
4. „A to był on hihi”.
I tutaj właśnie mam pretensje do Autora o oszustwo. Całą dosłownie książkę budowany jest obraz typa, który pracę swoją lubi, ale mu w niej nie idzie (awanse itp.) – jest z tego powodu nieszczęśliwy. Typa który jest z żoną zakochaną z młodości, ale „coś się wypaliło”, gość ma dwie córki, żonę co jest „nieobecna” i ogólnie ma totalnie w d$pie. I on i żona. Bierze stan zastany. Nie stara się tylko w koło wojtek Macieju jest powtarzane co trzy strony jak mantra, że kredyty, że praca, że dzieci, że monotonia. Nasz bohater biernie podchodzi do życia. Człowieku z taką p&^%ą nikt nie wytrzyma, choć Autor (jeszcze raz to powtórzę) głównie kreuje obraz kobiety złej, tą której jest to wina. Przez CAŁĄ CALUSIEŃKĄ książkę, to ona jest ta zła i winna. A tu nagle okazuje się na końcu wywrotka całej historii o 180 st. Na dwóch stronach. Plot twist tak słaby i tak wymuszony, i tak nie pasujący do całej powieści, że chyba był podyktowany przez Remigiusza Mroza, albo ktoś z Marginesów poprosił o to.
Taki kiedyś był dowcip o lisie, co go złapał gospodarz i mu mówi „Lisie! Każdego wieczoru kradniesz mi kury”, Lis odpowiada „Nie, to nie ja gospodarzu”. Gospodarz mówi „Dobrze”. A to był on hihi.” No tak mniej więcej się kończy książka.
5. It is done.
Pisarz, który przez lata buduję renomę perfekcyjnymi książkami wystawia takie zakończenie, że Ci wszystko opadnie choćby i Joanna Chyłka trzymała to w dłoni czy tam w innych ustach. Czy nastał czas produkcji na zamówienie, nastał czas pisania pod dyktando i życzenie wydawcy, czy jak lepiej nazwać – producenta. Jak kiedyś polecajki na okładkach pisali pisarze, dobrzy pisarze tak teraz piszą ćwieki i inne amatory, których wydawca przemyca na okładkę, a bo może ktoś zajrzy, zainteresuje się. Był (jestem przekonany) pomysł na dobre bardzo zakończenie to nie. Trzeba zostawić niepozamykane wątki. Zakończenie typu Mróz (@Rudolfina, racja) Chmielarz mój pisarz ulubiony, bardzo ceniony, zwykle fanatycznie książek wyglądany. Nie poszło tym razem.
To nie jest zła książka…
jest po prostu za słaba, żeby na niej jawnie wydrukować Wojciech Chmielarz – Autor.
21.07.2020 r.
[1] Taki film był Tarantino bodajże popełnił. Pół filmu spokojnie, przygoda, a tu nagle wskakują zombiaki i się cyrk dzieje. To tak jak w tej książce.
[2] Na spotkaniu autorskim promującym „Ranę” Zygmunt Miłoszewski docinał Chmielarzowi, że mu wydawnictwo fabułę opowiedziało na okładce. Chmielarz przyznał mu rację, no ale „wydawca”. Nic się nie zmieniło.