Obiecałam sobie, że nie przeczytam już żadnej książki Remigiusza Mroza. Obiecanki cacanki. No przecież nie mogłam ominąć takiej gratki. Autor, który sam powinien uczyć się pisać, postanowił udzielić nauk innym. Och, co za smaczek! Cymesik dla recenzenta!
Przeczytałam trzy książki Mroza i żadnej nie postawiłam pały. Bo te książki naprawdę dobrze się czyta. Wartka akcja, dobra dramaturgia, przystępny język, czego chcieć więcej? No chciałoby się, żeby autor nie robił z czytelnika idioty. Może za stara jestem, albo za dużo czytam, ale kiedy po wkręceniu w akcję dochodzę w powieściach Mroza do rozwiązania, nijak nie mogę zdzierżyć absurdów, które autor mi wciska. Zwyczajny czytelnik może tego nie zauważa i jest zadowolony. Ja się pienię.
Po lekturze „O pisaniu” nie wkurzam się, że autor pisze bzdury. Pisze momentami całkiem ciekawe i pouczające rzeczy. Tylko, tym razem, o wiele gorzej się to czyta. Kiedy nie ma nagłych zwrotów akcji, fajerwerków, ucieczek z najpilniej strzeżonych więzień, wszystko robi się takie… letniutkie. No chyba, że ktoś jest aż takim wielbicielem Remigiusza Mroza, że interesują go anegdoty o cioci, która rozpłakała się po przeczytaniu kiepskiego wiersza naszego bohatera (to nie ja oceniam, to samokrytyka), albo smętne opowieści, jak to młody Remigiusz w latach szkolnych pracował w gazetce szkolnej, a potem internetowej.
Część pierwsza książki - to autobiografia. Nudna tak, jak tylko może być nudna biografia człowieka, którego sensem życia jest pisanie. Część druga - to poradnik pisania, w którym autor udziela rad, jednak w taki sposób, że sam sobie zaprzecza.
To oczywiste, że gdy czytamy cudze teksty, widzimy błędy jak na dłoni. Nasze własne dzieła podlegają innym prawom. Jesteśmy ślepi na niedociągnięcia i NIE MA na to rady. Tej zasadzie podporządkował się Mróz. Bez przerwy powtarza, żeby unikać powtórzeń (chyba, że to środek stylistyczny, jak właśnie w tym zdaniu), a potem ponownie wbija czytelnikowi do głowy rzeczy, które już nie raz zostały powiedziane.
W części autobiograficznej czytam na przykład, jaki to autor ma sposób na tworzenie: pisze do czternastej, albo do 10 stron, potem długi bieg albo jazda na rowerze, potem lanczyk, odcinek serialu, i znowu pisanie, tak długo, jak się da, ale żeby chociaż pięć stron było. W drugiej części znajdujemy dokładnie to samo.
Hej, panie autorze. Naprawdę zrozumiałam. Nie trzeba mi dwa razy powtarzać, zwłaszcza, że z metody na pewno nie skorzystam. „Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać”. Z jakiego kultowego serialu to cytat? Może jednak warto zanurzyć się w ten inny świat, gdzie jest czas na drobne przyjemności? Albo przeczytać to, co się napisało jeszcze raz? Przyjemniej jest pisać coś nowego? Wiem. Ale jest jeszcze coś takiego, jak poczucie obowiązku w stosunku do czytelnika. Kumamy?
Jednego Mrozowi na pewno nie daruję i będę wypominać przy każdej okazji (uczymy się na błędach, prawda?). Remigiusz Mróz wychwala pod niebiosa Wiesława Myśliwskiego, choć zdaje się przeczytał tylko jedną jego książkę: „Traktat o łuskaniu fasoli” (o innych przynajmniej nie wspomina). Myśliwski został mu polecony przez redaktora (naiwnego, niestety). Redaktor „oświadczył, że są dwaj polscy pisarze, od których mogę się czegoś nauczyć [zadziwiające, że tylko dwaj, dop. mój]. Wiesław Myśliwski i Bruno Schulz. Jeszcze tego samego dnia poleciałem do księgarni po „Traktat o łuskaniu fasoli” pierwszego z jegomościów”.
No, come on, panie Mrozie (i proszę mi nie poprawiać deklinacji). Najwybitniejszego żyjącego, polskiego pisarza nazwać sobie jegomościem? Ja bym się schowała w norce pod ziemią ze wstydu. Całe szczęście, że Myśliwski na pewno pana książki nie przeczyta. Tej recenzji też nie. I nawet nikt mu nie doniesie, czy pan go ceni, czy nie, mam nadzieję.
Czy ta książka się komuś przyda? To jest tak, jak ze wszystkimi poradnikami czy kursami. Jeżeli ktoś czuje iskrę bożą, to Mróz może być pewną inspiracją i na pewno nie zaszkodzi. Jeśli nie, nawet Mróz nie pomoże. Niestety, grafomani mogą utwierdzić się w przekonaniu, że są genialni. Mróz bowiem podaje multum przykładów pisarzy, którzy musieli latami walczyć o sukces. Byli wybitni, na początku mieli pecha, ale w końcu się udało. Każdemu więc może się udać. To prawda, ale nie każdy może być tym każdym. I to zupełnie nieprawda, w tym kontekście, że praktyka czyni mistrza. Może, ale tylko wtedy, gdy kandydat ma zadatki. A co, jeśli tylko tak nam się wydaje? „Warto pisać, pisać, pisać” radzi Mróz. Ale dla kogo? „Upór czyni pisarza”. Naprawdę?
To książka dla tych, którzy mają przemożną chęć pisania i wierzą, że jak przeczytają książkę Mroza o pisaniu, to będą pisać tak jak Mróz. Wierzycie w to, moi drodzy czytelnicy? Jak was znam, to niekoniecznie.
Niedawno na portalu Lubimy Czytać można było zadać pytanie Remigiuszowi Mrozowi. Bardzo mnie korciło, żeby zapytać: „Czy gdyby za jedną książkę zapłaciliby panu tyle, ile za sześć, to czy byłby pan w stanie napisać taką, która nie obrażałby inteligencji czytelnika?” Oczywiście, takie prowokacyjne pytanie nigdy nie przeszłoby przez sito redakcji, a gdyby nawet, jakimś cudem, odpowiedź byłaby wymijająca. Ale u siebie mogę pisać, co chcę. Tylko, że po przeczytaniu „O pisaniu” widzę, że to pytanie jest cholernie głupie. Metodą Sherlockowej dedukcji doszłam do wniosku, że w przypadku Mroza w ogóle nie chodzi o kasę. Autor jest po prostu od pisania ciężko uzależniony. Nie potrafi przestać. Kiedy jakiś wydawca zaproponowałby duże poprawki, już ustawi się kolejka następnych, którzy wydadzą dzieło bez żadnych przeróbek. I pewny zarobek trafi do kogoś innego. Więc po co się wysilać?
Żeby powstała książka, trochę mądrzejsza niż do tej pory, trzeba by najpierw ze dwa miesiące nic nie pisać, tylko myśleć. Potraficie to sobie wyobrazić? Remigiusz Mróz na pewno nie.
P.S Tę recenzję, zgodnie z zaleceniem Hemingwaya pisałam po pijaku. Ale poprawiałam na trzeźwo ;-)