Zdarza się Wam czasem, że czytając jakąś powieść macie od pewnego momentu wrażenie, że autor zaczyna się Wam tłumaczyć? Że gdy wyjaśnia zagadki - tak, jakoś tak najczęściej takie zjawisko występuje chyba w wypadku kryminałów :) - rozwiązuje wcześniejsze wątki itd., to bardziej niż wyjaśnianie wygląda to właśnie na tłumaczenie się? Na próbę jakiegoś usprawiedliwienia tego, co napisał? No to "Głosy z zaświatów" to jest właśnie taka książka. Od pewnego momentu mamy tłumaczenie, czemu wcześniejsze ciekawie się zapowiadają wątki (dziełka Mroza mają taką cechę, że na początku wygląda to, jakby czekała nas super zabawa, prawda? :) ) nie są wcale takie interesujące, a tak prawdę mówiąc, to w dużej części w zasadzie nie ma ich wcale. Nikną sobie.
Co ciekawe miałem odczucie, że Najpłodniejszy wcale od tego wrażenie tłumaczenia się nie ucieka. Że cokolwiek wprost to nam podaje, i w dialogach między postaciami i w narracji - nie ma tego i tego, pogódźcie się z tym, drodzy czytelnicy. Rzecz charakterystyczna - w największym być może stopniu tyczy to tytułowych głosów. Miały mieć wielkie znaczenie dla powieści, miały być tu czymś głównym, w końcu wylądowały w jej tytule - a jakie tak naprawdę miały znaczenie? I jak nam to pod koniec - no właśnie - wytłumaczono? Zaczynacie rozumieć mój punkt widzenia? ;)
W ogóle mocno też czułem, że ta powieść się Najpłodniejszemu mocno rozpadała w trakcie pisania i widząc to właśnie dlatego zupełnie świadomie w pewnej chwili postanowił, że pod koniec musi się wytłumaczyć. Taki najprostszy przykład - widać, że znów bardzo mocno starał się trzymać zasady "jeden rozdział - punkt widzenia jednej z postaci, jesteśmy w jej głowie, widzimy świat jej oczami". I co? I w pewnym momencie zaczęło się to walić, mieliśmy nagle rozdziały zbiorowe, by potem wszystko jakby nigdy nic wróciło do tej zamierzonej przez pisarza normy. A potem znów złamanie i mamy nagle wszechwiedzącego narratora, który wie więcej niż centralna postać powieści (strona 382., sprawdźcie sobie). No, rozwalanie się.
Więc pod koniec musimy znaleźć sobie jakieś, choćby liche, usprawiedliwienie..
Co podczas lektury jeszcze zwróciło moją uwagę to wyjątkowo wkurzający główny bohater. Macie czasem tak, że chcielibyście komuś, koledze czy choćby komuś w telewizji powiedzieć "nie staraj się być taki zabawny, bo robisz z siebie błazna"? Po prostu chcąc, z czystej dobrej woli, uchronić go przed żenadą? No to tu też pewnie będziecie chcieli to powiedzieć Sewerynowi Zaorskiemu. "Pan nie jest zabawny, panie Zaorski, pan nie jest dowcipny, pan się nawet nie wygłupia, pan błaznuje". Chyłka niektórych wkurza na podobnej zasadzie, ale w jej wypadku Najpłodniejszy wiele zrobił, by ją jakoś usprawiedliwić, Zaorski po prostu tym błaznem (nie, nie Stańczykiem, to tak dla jasności, błaznem) jest i tyle. I teraz pytanie - czy to nie było aby tak, że Najpłodniejszy chciał zeń zrobić właśnie po prostu zabawnego gostka, ale jakoś tak nie był w stanie zapanować nad skalą jego wygłupów, bo, no właśnie, bo mu się to w trakcie pisania zaczęło rozpadać?
Na szybko dodajmy, że rzadki przykład użycia zagrywki "Deus ex Machina" w finale też się w to spektrum rozpadu tekst wpisuje. Jeśli nagle pod koniec pojawia się element, o którym wcześniej nawet nie słyszeliśmy, którego nie mieliśmy się prawa nijak domyślić, to to dobrze o kunszcie pisarskim nie świadczy.
Osobnej wzmianki wymaga próba stworzenia przez pisarza atmosfery osaczenia wokół głównego bohatera. Uczciwie muszę przyznać, że tu byłoby nieźle. Czuliśmy to, prostymi środkami autor pokazał nam to osaczenie, tę aurę, że wszędzie wokół może być wróg. Czemu więc tylko "byłoby nieźle"? To "deus ex machina" pod koniec moim zdaniem psuje wszystko. No, nie powinno być tak, że nagle znikąd wychodzi taki ktoś, i tyle, panie Mróz.
O wątku molestowania trudno pisać, chyba nie był najgorzej zrobiony, w miarę z wyczuciem, ale... czy to naprawdę zawsze muszą być księża? Serio? Takie pójście na łatwiznę. Z którego to pójścia na łatwiznę Mróz zresztą tłumaczy się - tym razem już zupełnie bez ogródek - w posłowiu.
Czemu więc aż trzy gwiazdki? Czytałem szybko, bez bólu, pod koniec było nawet ciekawie (wspominałem o tym przed chwilą), na początku też poczułem taki przyjemny oddech. Tak, dziełka Mroza dają takie wrażenie z początku :) A najnowszą zapowiedzianą książkę, tę o Covid19, i tak kupię, przeczytam i dla Was zrecenzuję :)
PS: Pan Remigiusz pisząc "Głosy..." był chyba tuż po lekturze którejś z książek Katarzyny Puzyńskiej, bo Kaja zarzucała niesforny kosmyk włosów za ucho prawie tak samo często, jak Klementyna kładzie nogi na stół albo popija coca colę z butelki :)