Gdy jakieś piętnaście lat temu zaczynałem przygodę z książkowym horrorem i fantastyką, pierwszym twórcą, na jakiego natrafiłem, był właśnie King. Słyszałem, że gość jest najlepszy, że większego debeściaka ziemia nie nosiła i początkowo w to uwierzyłem. Sięgnąłem po kilka pozycji, z których naprawdę jest znany, takich jak "Miasteczko Salem", "Zielona mila" czy "Lśnienie" i dałem się nabrać na to, że facet faktycznie wymiata. Czas i inne nazwiska to zweryfikowały, ale sentyment i pokaźny zbiór jego książek pozostał, a część z nich wciąż ma status "nieprzeczytane". Jedną z nich, jeszcze do niedawna, była powieść "Znalezione nie kradzione".
Stephen King kojarzony jest przede wszystkim z literackim horrorem i fantastyką, na stare lata postanowił jednak spróbować czegoś nowego - zdecydował się wejść w thriller i kryminał. Już w przeszłości podjął pierwsze, nieśmiałe próby, jak choćby w "Bezsenności" z 1994 roku czy wydanej rok później "Rose Madder". Nie były to jednak thrillery czystej krwi. Wszystko zmienił "Pan Mercedes" z 2014 roku rozpoczynający trylogię z Billym Hodgesem - emerytowanym policyjnym detektywem, który dostaje szansę dokończenia swojej najważniejszej sprawy - odkrycia sprawcy brutalnego masowego morderstwa na targach pracy. "Znalezione nie kradzione" to drugi tom z Hodgesem, jednak nie jest to typowa kontynuacja, jakiej można się było spodziewać, bo choć King porusza wątki zapoczątkowane w "Panu Mercedesie", "Znalezione nie kradzione" to zupełnie nowa opowieść, choć spleciona z masakrą na targach pracy z pierwszej części cyklu.
W jaki sposób, zapytacie? Ano, w czasie tamtej masakry Brady Hartsfield wielu zabił, ale jeszcze więcej ranił. W tej drugiej grupie - można powiedzieć "grupie szczęśliwców" - był Tom Saubers, którego nastoletni syn Pete jest głównym bohaterem "Znalezione nie kradzione". Tak, ten chłopak przejmuje scenę, Hodges z kolei przechodzi na drugi plan. To jest historia przede wszystkim Pete'a, który w wieku 13 lat znajduje zakopaną skrzynię pełną forsy i notesów stanowiących łup niejakiego Morrisa Bellamy'ego - wyjątkowego świra, który w '78 wraz z dwoma kumplami napadł na dom pewnego pisarza-odludka. Morris był fanem jego twórczości, ale nie mógł znieść tego, jak facet potraktował swojego głównego bohatera, więc go zabił i przejął notesy z niepublikowanymi dziełami. Potem pozbył się wspólników i wkrótce został skazany na dożywocie, ale bynajmniej nie za potrójne morderstwo. Morrie pewnego dnia schlał się w cztery dupy i zgwałcił kelnerkę. Przy okazji trochę ją obił; obił też gliniarza, który przyłapał go ze spuszczonymi gaciami. Mija ponad 35 lat, a Bellamy wychodzi na zwolnienie warunkowe. Czy jest lepszym człowiekiem? Takiego wała! Jest tak samo popieprzony jak w '78 i wciąż pragnie tylko jednego - poznać treść notatników zamordowanego przez siebie pisarza. Bardzo podnieca go myśl, że będzie pierwszym, który pozna ich treść. Problem w tym, że Pete go ubiegł, a to niedobrze. Bardzo niedobrze.
Przyznam szczerze, że pierwsza część stanowiąca niejako retrospekcję zarówno życia Morrisa, jak i Pete'a, trochę mi się dłużyła. King zawsze powtarza, że jedną z kluczowych zasad, jaką wpajają ci na kursach pisania jest redukcja zbędnych słów, ale sam Stefan średnio stosuje się do tej reguły. Także pierwsza część jest stanowczo zbyt długa i zbyt nudna, a Morrie nie jest aż tak ciekawą postacią, żeby poświęcać jej tyle uwagi. To psychol, popierdoleniec jakich mało, ale brakuje mu tej głębi, jaką miał chociażby Brady Hartsfield. Gdy jednak na dobre zakotwiczamy w porcie współczesności robi się znacznie lepiej, akcja nabiera dynamizmu, a nasz główny bohater wpada po uszy w kłopoty. Wszystko jednak: cała fabuła, intryga, opiera się na serii przypadków i zbiegów okoliczności, przez co opowieść traci na wiarygodności. Bo czy to możliwe, aby chłopak, który przypadkowo mieszka w starym domu psychopaty, przez przypadek natrafił na łup zakopany na działce gdzieś w pobliżu i przypadkowo wpadł do szemranego handlarza starymi książkami, który - tak się szczęśliwie złożyło - jest starym kumplem naszego psychola? Zresztą tego jest więcej. King, na szczęście, nadrabia wartką akcją (od drugiej części) i ciekawie opowiedzianą nieprawdopodobną historią. To się dobrze czyta, King jest tu w narracyjnej formie, choć jeśli chodzi o kreatywność idzie zbyt mocno na skróty. Gdzieś w tle majaczą wątki społeczne, autor szarpie za struny kryzysu finansowego z 2008 roku, ale pokazuje go z perspektywy zwykłej amerykańskiej rodziny, która z klasy średniej została wypchnięta ku krawędzi ubóstwa. Pete, choć to bez wątpienia postać pozytywna i zgrabnie napisana, nie można o niej powiedzieć, że jest jakoś specjalnie oryginalna. Właściwie niczym specjalnym się nie wyróżnia, a sam King takich nastolatków, w trakcie ostatniego półwiecza, stworzył całe kopy.
"Znalezione nie kradzione" to w moim odczuciu książka dobra, ale - no właśnie - tylko dobra. Swoją drogą jestem bardzo ciekaw jak King zamknie tę opowieść. Pewnie wielu z Was wie, ale - proszę Was - nie zdradzajcie mi tego w komentarzach, bo po trzeci tom z pewnością sięgnę i to pewnie już niedługo.