Cykl ze Stalowym Szczurem chodził za mną już od jakiegoś czasu. Zaczęło się mniej więcej rok temu, kiedy zacząłem zbierać PRL-owską serię SF "Ze Słoneczkiem" od Wydawnictwa Poznańskiego. W jej ramach ukazały się pierwsze trzy części, ale wiecie, jak to jest. Człowiek skupuje te książki, a potem stoją na regałach i się kurzą, bo jest ich tyle, że... Ech, szkoda gadać.
W każdym razie, przy okazji zapowiedzi nowości Vespera dowiedziałem się, że "Stalowy Szczur" ma trzy prequele. I pewnie skusiłbym się na nowiusieńkie wydanie Vespera, gdyby nie pewien grudniowy kiermasz w jednej z filii biblioteki w moim mieście, na którym dorwałem pierwszy i siódmy tom w wydaniu od Amber. Pierwszy i siódmy, patrząc pod kątem chronologii wydarzeń. Właśnie taką numerację przyjął też Vesper, podobnie jak Rebis przy okazji "Fundacji" Asimova. "Narodziny Stalowego Szczura", o których będę Wam dziś opowiadał, tak naprawdę zostały wydane jako tom szósty. To książka z 1985 roku, w Polsce po raz pierwszy ukazała się w 1994 roku w ramach serii "Wielkie serie SF" Wydawnictwa Amber. Wówczas wypuszczono cały cykl "Stalowego Szczura", który był uzupełniany o nowe tomy aż do roku 2000.
To tyle, jeśli chodzi o ogólny zarys historii cyklu, który doczekał się aż dwunastu książek z Jimem diGrizem w roli głównej. "Narodziny Stalowego Szczura" otwierają opowieść o tym bohaterze – poznajemy go w momencie napadu na bank. Jim właśnie skończył siedemnaście lat i już odpowiedział sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: co lubię w życiu robić? No i zaczął to robić. Od dawna miał upatrzony zawód – chce być złodziejem, oszustem, kanciarzem. Pewne kroki w tym kierunku już poczynił, ale jego ambicją jest bycie najlepszym, a do tego trzeba się uczyć od mistrzów. W tym właśnie celu napada na bank, a zaraz potem poddaje się i dba o to, aby trafić do pudła, przekonany, że więzienie to nic innego jak uczelnia wyższa dla adeptów półświatka. Szybko jednak przychodzi otrzeźwienie – przecież w pierdlu kończą nie mistrzowie zbrodni, lecz nieudacznicy, którzy dali się złapać. Postanawia więc uciec i wkrótce nawiązuje znajomość ze złodziejem, który przez dekady działał prężnie i nigdy nie został ujęty… aż do teraz. DiGriz pomaga mu uciec, a jako ścigani zbiegowie postanawiają czmychnąć z planety Rajski Zakątek. Niestety, trafiają z deszczu pod rynnę…
Pierwsze, co musicie wiedzieć nie tylko o "Narodzinach Stalowego Szczura", ale i całym cyklu, to że to lekkie sci-fi z przymrużeniem oka. Jeśli szukacie czegoś na luzie, w swobodnym stylu, to jest duża szansa, że pióro Harry'ego Harrisona przypadnie Wam do gustu. "Stalowy Szczur" to cykl czysto rozrywkowy i Harrison nie udaje, że jego książki są czymś więcej niż właśnie rozrywką. "Narodziny Stalowego Szczura" to historia dynamiczna, momentami zabawna, a kiedy indziej naiwna czy wręcz głupkowata – ale sięgając po nią, właśnie czegoś takiego się spodziewałem. To miał być odmóżdżacz, odskocznia od bardziej ambitnej literatury, więc nie czułem zaskoczenia ani rozczarowania. Fabuła jest tu dość prosta, autor zadbał o wartką akcję, więc tempo jest spore. Jednocześnie Harrison nie zagłębia się w psychikę swoich bohaterów, nie komplikuje nam życia, zadając pytania: co jedna czy druga postać ma na myśli? Całość jest raczej zero-jedynkowa.
Właściwie nie ma sensu bardziej się rozdrabniać, bo to nie jest ten rodzaj literatury, gdzie rozbija się wszystko na czynniki pierwsze. "Narodziny Stalowego Szczura" to dobre czytadło – skrzyżowanie "Mad Maxa", "Pamięci absolutnej" i "Ocean’s Eleven". Książka na pewno nie zapadnie mi w pamięć, ale miło spędziłem z nią czas, więc polecam.