"Nieszczęście w szczęściu" to druga (i wygląda na to, że nie ostatnia) część przygód Tekli Nuszki, dziewczyny od urodzenia mieszkającej w małej miejscowości, w której traktowana jest jako osoba pechowa, przeklęta i pecha przynosząca. Społeczność obarcza nieszczęsną winą za wszystkie nieszczęśliwe i mniej nieszczęśliwe, lub wręcz tylko niepożądane zdarzenia, które przytrafiają się mieszkańcom miasteczka, od zatruć pokarmowych po nagły zgon. Nie jest jej łatwo ułożyć sobie życie osobiste, jak już przytrafia się jaki-taki (a, szczerze mówiąc, bardzo nie taki) kandydat do ręki, musi go wziąć bez wybrzydzania, bo według lokalnych standardów nie dość, że od dawna jest starą panną, to jeszcze taką, której samo pojawienie się na horyzoncie wróży serię nieszczęść. Narzeczony zresztą okazuje się szują i szubrawcem, zaś jego zdrada staje się dla Tekli impulsem do wyjazdu do dużego miasta w poszukiwaniu szansy na nowe życie. I gdy wydaje się, że wszystko zaczyna się jakoś układać - kuzynka ma jej zostawić mieszkanie na rok, ponieważ planuje wyjazd do pracy do Hiszpanii, powoli układają się też sprawy zawodowe, Tekla w dużym mieście jest anonimowa i nikt nie spluwa na jej widok przez lewe ramię - w bagażniku jej samochodu zostaje znalezione ciało martwego mężczyzny i Tekla musi pomóc policji w śledztwie...
Tak mniej więcej wygląda treść tomu pierwszego.
W tomie drugim to już w ogóle wszystko zaczyna się (pozornie!) układać, bohaterka znajduje dobrą pracę, narzeczonego, tym razem przytomnego, fajnego chłopaka (z nienormalną mamusią w pakiecie, ale taki już urok książek pani Rudnickiej, że przynajmniej jedna szajbnięta część rodziny musi się pojawić, byłam na to nastawiona, ostatecznie widziały gały co brały) i udaje jej się wygrać niemałą sumkę pieniędzy w Totolotka, aż tu nagle! Okazuje się, że ktoś dybie na jej życie.
A przynajmniej jej kuzynka jest o tym dogłębnie przekonana.
No i cóż.
I miałam ogromny problem z tą książką, a w zasadzie z obiema (dlatego moja recenzja, choć oficjalnie dotyczy tomu drugiego, tak naprawdę odnosi się do obu). Kryminały komediowe mi nie pierwszyzna. Kryminały komediowe pióra Olgi Rudnickiej takoż. Znam zasady, rozumiem konwencję, przymykam oko na jeśli nawet nie zawsze konieczne, to dopuszczalne nagięcia rzeczywistości, przerysowania, spore dawki absurdu i magiczne "dzianie się" plus lawiny zbiegów okoliczności, które w "poważnych" kryminałach są niedopuszczalne.
Ale tu...
Pominę nawet to, że zabrakło mi bardziej zarysowanej fabuły, wątek kryminalny w "Nieszczęściu w szczęściu" był zdecydowanie mniej kryminalny niż w tomie pierwszym, a w nim też był bardzo naciągany. Zabawne teksty czy sytuacje natomiast to było cytowanie samej siebie, które osobę, dla której nie jest to pierwsze spotkanie z pisarstwem pani Rudnickiej głównie irytowały. Nadmiar i rodzaj nagromadzonych w zupełnie irracjonalnych ilościach absurdalnych sytuacji i zachowań męczył mnie zamiast bawić.
Ale najgorsze było to, że za grosz nie uwierzyłam autorce.
Ja wiem, wiem, komedia kryminalna. Kto wierzy w komedie kryminalne, no nikt poważny przecież. Ale jednak wydaje mi się, że uwierzenie autorowi stanowi część niepisanej umowy między twórcą książki a czytelnikiem. Ja ci opowiadam historię, ty kupujesz ten świat. Ja opowiadam tak dobrze, że ty orientujesz się, że coś by zajść nie mogło dopiero, gdy ochłoniesz po lekturze. W najlepszych wypadkach kupujesz go po całości i wierzysz w niego bez zastrzeżeń, choćby nie wiem co.
Tutaj, zaciskając zęby i powtarzając sobie, że nie oceniamy książki po okładce i czterdziestu pierwszych stronach, z wysiłkiem przyjęłam, że Tekli mogło się zdarzyć takie miasteczko. Mała mieścinka pełna zabobonnych ludzi, którzy na kogoś muszą zrzucić swoje niepowodzenia czy niefart, i znajdują kozła ofiarnego w postaci dziewczyny, której zdarzyło się parę razy pechowo znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze (chociaż gdy czytałam o księdzu, który zamierza Teklę ekskomunikować, bo jest wiedźmą - EKSKOMUNIKOWAĆ!!! prowincjonalny księżulo se będzie ekskomunikował ludzi po uważaniu, ach, jak ja to widzę! - musiałam sobie to "komedia kryminalna!!! NIE OCENIAMY TAK OD RAZU!!!" powtarzać ze znaczącym naciskiem).
Natomiast to, co się działo, gdy Tekla przeniosła się do miasta (zdaje się, że Poznania)...
Strategie walki z nieszczęściami, które na nią spadają , a imię ich milijon (strategii, nie nieszczęść), począwszy od noszenia amuletów na/przeciw wszystkiemu w torebce, przez mruczenie zaklęć nad palącymi się świecami po przybijanie buta nad wejściem do mieszkania głównie mnie nudziły, męczyły, aż wreszcie - przez swój natłok - irytowały. Ale te tłumy ludzi, którzy patrzyli na Teklę jak na zwiastunkę pecha oraz rzucającą uroki czarownicę, zupełnie, jakby biedna dziewczyna miała tatuaż ze stosowną informacją na twarzy albo przybyła do (domniemanego) Poznania w otoczce opinii, która towarzyszyła jej całe życie w rodzinnej mieścinie... to, że sąsiedzi na klatce, koledzy i koleżanki w pracy, policja, że dorośli, zdrowi na umyśle ludzie nagle zaczynają wierzyć, że ktoś ma złe oko, że pochłania cudzą urodę, rujnuje małżeństwo za pomocą zapalonej świeczki, skłania do zdrady rzucając urok... no błagam. Jeszcze bym tę policję przełknęła, choć z trudem - z powodu prowadzenia działań śledczych, w których Tekla uczestniczy, jej opinia jest znana przedstawicielom władzy wykonawczej, nie ma przepisu, że wśród policjantów nie mogą pracować osoby przesądne, które ulegają sile sugestii, w związku z czym zaczynają sobie palić świece w różnych kolorach i różnych intencjach... ale sąsiedzi? ludzie w pracy? Na bogów wszelakich, komu się nie zdarzyło odpukać nigdy w niemalowane niech pierwszy rzuci kamieniem, ale ile znacie osób, które obcą babkę, taką, której raz dziennie na klatce "Dzień dobry" mówią, okrzykną wiedźmą, bo wyładniała i schudła, więc logicznym wnioskiem jest, że kradnie komuś urodę za pomocą rzucania uroku? I jakie są szanse, że WSZYSCY mieszkańcy klatki, WSZYSCY współpracownicy dojdą do podobnych wniosków???
I im tych osób było więcej, im więcej wymyślała autorka sposobów, by zniweczyć działanie jakiejś klątwy, zabezpieczyć się od złego oka czy sprowadzić powodzenie do swego życia, tym bardziej rzecz cała stawała się wydumana, naciągana i nieśmieszna, przede wszystkim nie śmieszna, a to niewybaczalny grzech, jeśli wziąć pod uwagę, o jakim gatunku literackim mowa. Częściej niż wybuchy perlistego śmiechu (moment... nie zanotowałam nawet jednego wybuchu perlistego śmiechu, ani też śmiechu w ogóle!) echem po mym domu niósł się zgrzyt zębów tak potężny, że w końcu wystraszyłam się, że sobie szkliwo uszkodzę.
Jednym słowem - chyba zapoznałam się oto z pierwszą pozycją Olgi Rudnickiej, której nie polecam.
No, chyba, że ktoś chciałby sprawdzić, czy się nie czepiam nieprzytomnie. To wtedy tak