Tak się dziwnie złożyło, że nie dalej jak kilka dni temu czytałem wyniki pewnego badania prowadzonego przez kilka lat w USA, z którego wynika, że w ponad sześćdziesięciu procentach pozwów rozwodowych pojawia się słowo „Facebook”.
Korzystając z nieobecności męża (wyszedł na popijawę z kolegą) Ina Kobryn znajduje na jego koncie facebookowym wiadomość od młodej, pięknej kobiety, zawierającą tylko dwa słowa: wybaczam ci.
Na placu Konstytucji w Warszawie, niedaleko knajpy, w której bawił się jej Rafał Kobryn z Gracjanem Pabstem, niewydarzonym malarzem, konkubentem siostry Iny, jakaś kobieta podcina sobie żyły; skutecznie. Szybko okazuje się, że to nadawczyni tajemniczej wiadomości. Sama zaś wiadomość znika z komputera. Znika też Rafał Kobryn, jego konto na Facebooku i inne ślady w Internecie. Okazuje się też, że w firmie, w której rzekomo pracował, nikt o nim nie słyszał.
Ina Kobryn uważała, że ma poukładane, cudownie szczęśliwe życie, ale wychodzi na to, że najwyraźniej jej wspaniała wizja wynikała tylko z niewiedzy; partner ma tajemnice, wyraźnie wiedzie podwójne, a nawet potrójne życie…
Tak oto trzęsienie ziemi się odbyło i teraz napięcie powoli rośnie.
Powieść ma dwoje narratorów: o wydarzeniach na bieżąco opowiada głównie Ina Kobryn, ale czasem też Gracjan Pabst. Bez tego zabiegu prawdopodobnie nie udałoby się powiązać ze sobą wielu spraw i zdarzeń, ale dzięki niemu od połowy książki domyślałem się, o co tu naprawdę chodzi, ale okazało się, że nie do końca miałem rację. W pewnym sensie kawałek narracji należy także – w formie tajemniczego pamiętnika – do czternastoletniej dziewczynki uwiedzionej przez trenera drużyny piłkarskiej.
Powieść zawiera kilka drobnych mankamentów, na które większość czytelników nie zwróci uwagi, zresztą… nie mają one aż takiego znaczenia dla fabuły. Co najwyżej świadczą o pewnym pośpiechu przy pisaniu (nie jest tak łatwo „zniknąć” z Internetu wszystkie ślady po sobie, zwłaszcza aktywności na FB, w kilka godzin, do ślubu niekonkordatowego też potrzebne są pewne dokumenty, taki sam nóż, to niekoniecznie ten sam nóż itd.). Remigiusz Mróz uznał, że zdecydowana większość czytelników jego książek, nie będzie aż tak dociekliwa, że interesują ich doraźnie emocje przy lekturze, a nie takie niuanse, i… miał rację. Dlatego absolutnie nie mam pretensji do Mroza, który dysponuje świetną wyobraźnią, rodzącą wiele znakomitych pomysłów. Co najwyżej czytelnikami (nie tylko powieści Mroza) jestem nieco… rozczarowany. A „Wybaczam Ci” jest świetną rozrywką dla niezbyt wymagających czytelników, ale uprzedzam: proszę się nie dziwić, jeśli za kilka miesięcy nie będziecie pamiętali fabuły. Oczywiście może to mieć także efekt pozytywny, bo za kilka lat po „Wybaczam Ci” będzie można sięgnąć znowu i znowu dobrze się bawić. Ostatecznie – polecam. Może też i dlatego, że warsztat autora – moim skromnym zdaniem – poprawia się.
Dygresja.
W stosunkowo nowym filmie, którego akcja rozgrywa się w latach trzydziestych, jest scena, kiedy to bohaterka włącza radio i… ono natychmiast zaczyna grać. Oczywista bzdura. Tranzystory do praktycznych zastosowań pojawiły się w drugiej połowie XX wieku. Odbiorniki radiowe wcześniej zbudowane były na bazie lamp elektronowych. A takie lampy, zanim zaczęły działać, musiały się rozgrzać, więc natychmiastowe działanie odbiornika było po prostu niemożliwe. Ot, typowe niechlujstwo i bylejakość, ale też lekceważenie odbiorcy, czytelnika lub widza. Z drugiej strony… po co się wysilać, jeśli prawie nikt tego nie zauważy?