„Taniec na pustym moście” jest książką trudną i to z kilku powodów. Po pierwsze – nastrój. Całość lektury nie nastraja pozytywnie, wręcz przeciwnie. Co rusz czuć smutek, zniechęcenie, które wyziera z każdej stronicy, i zalęga się w sercu czytelnika. Przynajmniej mnie ogarnęło przygnębienie. Owszem, koniec końców Ewa wydobywa się z odmętów beznadziei, i zaczyna żyć pełnią życia, niemniej nostalgia nie znika, i nawet po zakończeniu książki, ciężko otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywiera na czytającego.
Po drugie – Autorka genialnie oddała postawy bohaterów. Pomijam tutaj postać głównej bohaterki. Skupmy się na dwóch antagonistach. Z jednej strony mąż Ewy – gnuśny, przemądrzały i zapatrzony w siebie gnój, którego celem życia jest ciągłe wytykanie błędów i porażek żony. Normalnie gdybym takiego faceta spotkał, dostałby w mordę, że aż zawinąłby się nogami do tyłu... Nie lubię takich ludzi, którzy potrafią tylko dostrzegać cudzą drzazgę w oku, a swojej belki nie widzą. Nienawidzę tych, których sens życia polega na unieszczęśliwianiu innych. No ludzie, z czym do ludzi? Z drugiej strony, dawna miłość Ewy, szarmancki, spokojny i empatyczny Adam…, który ma swoją rodzinę, ale zdecydowanie jest zafascynowany naszą bohaterką. Fajnie, że są tacy ludzie, ale wielka szkoda, że sami wikłają się w trudne sytuacje. Co z tego wyniknie, przeczytajcie sami.
Po trzecie – zastanawiam się, czy Elżbieta Zdrojowa-Krawiec nie opisuje swojego życia. To, w jaki sposób oddała kłopoty wewnątrz psychiki i ciała Ewy, jest czymś niesamowitym. Dosłownie, to w jaki sposób pisze, sprawia, że mam wrażenie, jakbym oglądał swoją mamę, która przeżywa podobne perypetie. Ten sam ból, to samo zniechęcenie, strapienie, wręcz otępiałość na to, co ją spotyka. Książkowa Ewa wręcz powala swoim zgaszeniem. Tym większy szacunek wobec jej postawy, która powolutku wydobywa ją z odmętów żałości i przygnębienia. Aż dziw, że nie stała się kolejną zgorzkniałą istotą, epatującą swoim cierpieniem. Ciężko pisać o czymś, co dobrze się zna, a nie chce się kogoś urazić. Depresja to ogromnie podstępna choroba, która odbiera człowiekowi wszelką nadzieję; która niszczy nie tylko duszę, ale i ciało. I nic nie da się zrobić. Można tylko czekać, aż się umrze, albo czekać na kogoś, kto poda ci pomocną dłoń, i w swej nieziemskiej cierpliwości, wydobędzie ze stanu otępiałości na wszystko, i na spokojnie będzie ocierał liczne łzy. A to niezwykle trudne zadanie.
Autorka zdecydowanie wie o czym pisze. Już od pierwszych stron ma się poczucie, że w książkę zakradła się wszędobylska melancholia, zażenowanie z tego kim się jest, strach przed tym, że ktoś odkryje w nas słabość, która przepełnia każdą komórkę naszego ciała. Skąd o tym wiem? Taki stan pojawia się wtedy, gdy człowiek całe swoje życie jest samotny. Tak, mogą być bliscy, których się kocha, ale jest to miłość powierzchowna, niemal narzucona, płytka… To wszystko odczuwa nasza główna bohaterka, Ewa. Żyje w związku, w którym ani ona, ani jej mąż nie są szczęśliwi. Żyją swoistą inercją, gdzieś obok siebie, krzywdząc siebie bardziej lub mniej.
Mąż Ewy, „biznesman” co rusz wyjeżdża w delegacje i zajęty jest sobą. Co więcej, ma ciągle pretensje o to, że jego żona boryka się z wewnętrznym sztormem, który utrudnia jej normalne funkcjonowanie. Główna bohaterka powoli stara się wydobyć z czeluści rozpaczy i zniechęcenia, ale od pierwszych stron czuć, że jest to bardzo ciężka przeprawa. Nawet jej nazwa użytkownika poczty:
[email protected], sugeruje, że jest czymś nieosiągalnym, czymś wyjątkowym, wręcz nieistniejącym. Nie wiem czy znacie legendę o kwiecie paproci, który wyrasta tylko w jedną noc w roku (noc z 21 na 22 czerwca). Wedle podań do jego zdobycia trzeba mieć czystą duszę, należy przejść wiele strasznych prób… Za to można otrzymać wielkie bogactwo i dostatek, ale… nie można się nim dzielić. Sam ten fakt sugeruje, że pani Ewa przeżywa wielkie katusze, i nie wierzy, aby kiedykolwiek ten stan ducha i ciała miał się zmienić. Przygnębiające prawda?
A jednak Ewa próbuje, walczy o siebie, nie poddaje się. Trzeba wykazać wielki hart ducha, aby podnieść się z czeluści depresji. Ewa chodzi na terapię, która jakoś jej pomaga. Czytając o tym, jak „leczy” ją psycholog, dosłownie otworzył mi się nóż w kieszeni… Z takim nastawieniem pana doktora to dziwię się, że główna bohaterka w ogóle wyszła z domu. No ale cóż, rutyna, przekonanie o swej wyższości i wręcz patologiczne podchodzenie do ludzi jak do małych głupiutkich i niesfornych dzieci, to chyba w naszej służbie zdrowia standard.
Czy polecam tę lekturę? Tak, sądzę, że tak. Choćby tylko po to, aby zetrzeć nasz głupkowaty uśmiech i samozadowolenie. To książka, ucząca tego, aby pochylić się nad tymi, którym w życiu jest ciężko. Żeby ich nie oceniać z naszej perspektywy, ale żeby spróbować „wejść w jej buty”, zaakceptować i pomóc. Tak zwyczajnie, tak prosto z serca. Jednak, jeśli nie chcecie psuć sobie humoru, nie sięgajcie po nią. Bo to książka o naszych wewnętrznych, zapomnianych pariasach. To książka o tych, którzy niezauważeni, kroczą wśród nas, co dzień walcząc choćby o to, by wstać.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.