To zabawne, jak niektóre książki potrafią trafić w idealny moment. Wiecie, o czym mówię, taka sytuacja, że idziecie do skrzynki pocztowej, a tam czeka na Was właśnie ta książka, której akurat potrzebujecie w obecnym stanie ducha. Albo woła Was z księgarnianej półki. Co prawda, jeśli o mnie chodzi, to książki Gaimana zawsze będą dla mnie idealne w każdym stanie ducha, ale to już inna historia.
W każdym razie, wyobraźcie sobie, leżę drugi tydzień w łóżku z kręgosłupem, który znowu odmawia współpracy. Leżąc w łóżku nie da się robić za wiele, więc czytam. Ale uwierzcie, że po jakimś czasie ma się dość. I wtedy okazuje się, że w skrzynce czeka na mnie „Na szczęście mleko…”. Mimo ogólnej niechęci do wszystkiego porywam ją i zaczynam czytać. I po raz kolejny okazuje się, że Gaiman jako jeden z nielicznych autorów bezbłędnie potrafi sprawić, że zapomnę o całym świecie, łącznie z bólem i całą resztą atrakcji.
Minusem jest to, że po czterdziestu minutach książka mi się skończyła. Ale uwierzcie, że miałam ochotę zacząć czytać od nowa ;) Tutaj muszę od razu dodać, że jest to książka dla dzieci, więc liczy zaledwie 60 stron i zawiera dużo ilustracji, więc czyta się błyskawicznie. Ale ten klimat gaimanowski jest niesamowity. Do tego ilustracje Chrisa Riddella też robią swoje. Niejednokrotnie po przeczytaniu paru zdań zatrzymywałam się na chwilę, żeby dokładnie przyglądać się ilustracjom dotyczącym tego, o czym akurat czytam. I muszę Wam powiedzieć, że rzadko kiedy trafiają się książki, w których ilustracje są tak doskonale zgrane z tekstem. Każdy najmniejszy szczegół opisany przez Gaimana, jest potem przez Riddell odtworzony.
A i sama historia już od początku wywołuje uśmiech na twarzy. Wszystko zaczyna się od tego, że mama wyjeżdża w delegację. Informuje wtedy tatę, żeby nie zapomniał kupić mleka. Niestety tato zapomina i biedne dzieci nie maja z czym zjeść płatków. Jak sami rozumiecie, jest to tragedia. Dlatego tato czym prędzej biegnie do sklepu na rogu, żeby owe mleko zakupić. Ale coś długo nie wraca, dzieci zaczynają się niecierpliwić. Dlatego kiedy w końcu doczekały się powrotu taty, zażądały wyjaśnień. I tu zaczyna się cała opowieść, właśnie w momencie, kiedy tato opowiada co go spotkało w drodze ze sklepu. Musicie się przygotować na spotkanie z śluzowatymi obcymi, piratami, gniewnymi bogami wulkany, wumpirami, międzygalaktyczną policją. I kucykami. Nie wolno zapominać o kucykach ;)
Myślę, że fanów Gaimana nie trzeba zachęcać do sięgnięcia po tą książkę. A jeśli jednak trzeba, to niniejszym zachęcam ;) Pozostałych tez zachęcam gorąco, niezależnie od tego, czy chcecie coś fajnego poczytać swoim dzieciom, czy sami wybrać się w tą niesamowitą podróż. Zachęcam po stokroć!
Spotkałam się z opinią, że niektórzy bohaterowie mogą młodsze dzieci przestraszyć, ale ja tak nie myślę. Oczywiście to też zależy od dziecka, ale powiem Wam, że jeśli rodzice przychodzą do mnie do księgarni po Monster High dla pięcioletnich dziewczynek i to jest ok, a Gaiman jest w tym momencie nieodpowiedni to coś na tym świecie jest nie tak ;) Ja mam czteroletnią siostrzenicę i bez wahania przeczytałabym jej tę książkę. Każdy swoje dziecko zna i wie czy coś je wystraszy czy nie. A żeby to zweryfikować, wystarczy przejrzeć ilustracje. Tylko naprawdę wątpię, żeby dzieci w wieku 8-10 lat miały się wystraszyć piratów, kosmitów czy nawet wumpirów, które bądź co bądź są przedstawione w bardzo zabawny sposób.
Ta książka jeszcze raz utwierdza w przekonaniu, że Gaiman niezmiennie potrafi pisać dla czytelnika w każdym wieku, a jego wyobraźnia nie ma granic. Ja jestem jak zwykle zachwycona i polecam gorąco!