Sięgnęłam po tę książkę z ciekawości: co o swojej sławnej żonie powie jej mąż, człowiek, o którym przed lekturą wiedziałam tylko tyle że istnieje.
Wciąż jest to rzadkie zjawisko: żona „na świeczniku”, znana prawie wszystkim, lubiana lub nie – natomiast o mężu mało kto coś wie …
W tym przypadku mąż jest tak mało znany, że często ludzie zwracają się do niego „panie Krzywonos” - i o ile ze strony przyjaciół jest to żart, to ze strony ludzi dopiero co poznanych jest to zupełnie poważne….
We wstępie autor pisze, że zdecydował się napisać książkę o swojej żonie, gdy uświadomił sobie, jak często w dzisiejszych czasach najnowsza historia jest zakłamywana; a że oboje byli świadkami, a często i uczestnikami ważnych wydarzeń w naszym kraju pisząc o żonie, napisał też swoje świadectwo o wszystkim tym w czym brali udział i co się wokół nich działo.
Już czytając książkę trafiłam na wywiad Magdaleny Drozdek, dziennikarki z Wirtualnej Polski, z Krzysztofem Strycharskim. Tam mówi on o jeszcze jednej przyczynie napisania tej książki: chciał dać odpór hejterom wszelkiej maści, oczerniającym jego żonę i przedstawiających ją w krzywym zwierciadle. Chciał przede wszystkim, by ich dzieci znały prawdę, bo jak powiedział w wywiadzie: „Przed tym zjazdem [chodzi o obchody 30 rocznicy Porozumień Sierpniowych, w roku 2010] wszyscy klepali żonę po plecach, dziękowali i mówili, jaka jest wspaniała. Po rocznicowych uroczystościach wylała się okrutna krytyka. Moja pierwsza reakcja? Chciałem podać wszystkich, którzy oczerniali żonę, do sądu. Ale zrozumieliśmy, że hejt będzie się ciągnął, a my stracimy czas na rozprawy. Wtedy postanowiłem napisać o żonie książkę.”
Jeśli ktoś nie ma pojęcia, kim jest Henryka Krzywonos-Strycharska bez trudu znajdzie informacje o niej, zarówno w Internecie, jak w podręcznikach historii. Tramwajarka, sygnatariuszka porozumień sierpniowych, posłanka na Sejm VIII kadencji, matka dwunastki dzieci w
rodzinnym domu dziecka, żona.
Natomiast ta książka pokazuje jakim jest człowiekiem, jakie było i jest jej życie.
Spodobało mi się od razu, że nie jest to sztywna biografia, ale opowieść „własnymi słowami” o życiu opowiadającego. Zaczyna się opisem ich pierwszego spotkania, w dniu 14 lipca 1987 roku.
Ona - opozycjonistka, sprzątaczka, starsza od niego o 11 lat; on - były zomowiec, „badylarz”, prywatna inicjatywa z samochodem.
Spotkanie takich ludzi, stojących, wydawałoby się, po przeciwnych stronach barykady to jak zderzenie dwóch różnych światów – na logikę powinna miedzy nimi wybuchnąć wojna, a tu nie, bo powstała … miłość - ślub wzięli w 3 miesiące od poznania się, dniu 15 października 1987 roku.
Bo jednak chyba więcej ich łączyło niż dzieliło. Oboje mieli życie niełatwe, oboje pochodzili z rodzin niepełnych i szukali swego miejsca na ziemi. Oboje byli uczciwi, spragnieni ciepła i wsparcia w drugim człowieku. Oboje mieli mniej więcej te same zasady życiowe, oparte na prawdzie i uczciwości. Można śmiało powiedzieć, że dobrali się jak w korcu maku.
W kolejnych rozdziałach przedstawia koleje życia jej i swoje, z czasów, kiedy jeszcze się nie znali, a potem, więcej niż połowa książki, to karty poświęcone wspólnemu życiu i stworzeniu rodziny z dwunastką dzieci, z wszystkimi rodzinnymi i urzędowymi problemami, z historią w tle.
Czytało mi się bardzo dobrze, mam nieodparte wrażenie, że jest napisana szczerze, wprawdzie bez specjalnej troski o dyplomację, nie wspominając o schlebianiu niektórym czytelnikom, ale z szacunkiem do ludzi jako takich. Jest parę kwestii pominiętych, ale nie dziwię się, bo są sprawy zbyt prywatne by je upubliczniać.
Myślę, że najwłaściwszym podsumowaniem moich wrażeń po lekturze, a jednocześnie zachętą do przeczytania książki będą słowa jej autora: „Nie potrafię wyobrazić sobie życia bez Heni. Ona jest sensem mojego życia. To jest kobieta, która zawsze idzie pod wiatr. Jak nie ma kłopotów, ona je sobie znajdzie. A ja zawsze jestem przy niej. Możemy się kłócić, mogę próbować ją powstrzymać przed robieniem różnych rzeczy. Ale i tak zrobi swoje. Dlatego czasem jest wkurzająca.” A mimo to, tzn. mimo tego że czasem jest wkurzająca, są już ponad 30 lat po ślubie….
Wniosek z tego, że piękno zewnętrzne ma drugorzędne znaczenie; owszem, robi wrażenie przy pierwszym spotkaniu czy spojrzeniu, miło niektórym, że nikt nie ma tak ładnej osoby u swego boku jak oni, ale w codziennym życiu uroda nie jest podstawą. O wiele, wiele bardziej liczy się wnętrze, czyli charakter i to jakim człowiekiem jest się dla innych.