Uwielbiam literaturę skandynawską za jej surowość, oszczędny język, prostotę, za chłód wręcz wciskający się pod skórę, wyjątkowy klimat i ciągłe udowadnianie, że w kilku słowach można wyrazić tak wiele myśli. „Wyspa dusz” jest do tego historią opartą na faktach, „kompletnym czytelniczym doświadczeniem”, jak możemy przeczytać na tylnej okładce. Dlaczego więc nie podzielam tych zachwytów i ile z blurbu znalazłam w treści książki? Usiądźcie wygodnie, już tłumaczę i objaśniam.
Johanna Holmström podzieliła swoją powieść na trzy części – po jednej dla każdej z bohaterek, o których wspomina opis wydawcy. Akcja rozpoczyna się w 1891 roku, w którym poznajemy Kristinę. Zrozpaczona i wyczerpana trudami życia, opuszczona przez męża kobieta topi w rzece dwoje swoich dzieci, za co zostaje umieszczona w szpitalu dla nieuleczalnie chorych psychicznie kobiet na wyspie Seili w archipelagu Turku. W 1934 roku przybywa tam również Elli, zbuntowana siedemnastolatka cierpiąca na melancholię i nimfomanię; dziewczyna wcześniej popadła w konflikt z prawem, lecz więzienie nie okazało się dla niej odpowiednim miejscem.
Przez znaczną część książki przewija się postać Sigrid, pielęgniarki w szpitalu na wyspie. Kobieta jest bardzo zaangażowana w swoją pracę, traktuje ją niemal jak misję. Kiedy jednak do Finlandii dociera wojna, Sigrid musi na nowo ustalić swoje priorytety.
Książka faktycznie dostarcza nam informacji o tym, jak na przełomie XIX i XX wieku opisywano, diagnozowano i „leczono” choroby umysłowe, jak traktowano chorych (głównie kobiety, uważane wówczas za „słabą płeć”); myślę, że jeśli ktoś wcześniej choć trochę zainteresował się tym tematem, nie znajdzie tutaj nic zaskakującego. Bohaterkami powieści są oczywiście głównie pacjentki i pielęgniarki; większość z nich trudno od siebie odróżnić, imiona mieszają się (jest ich mnóstwo), prawie wszystkie mają tylko po jednej cesze; nie umiałam się z nimi zżyć, współczuć im czy kibicować. Zawiodło mnie to, że mimo tak trudnego i ważnego tematu, jakim są początki opieki psychiatrycznej, nie miałam okazji do wzruszeń czy jakichkolwiek większych emocji.
Fabuła „Wyspy dusz” nie toczy się liniowo, jest jakby poszarpana, pod koniec dodatkowo przyśpiesza i urywa się nagle, niespodziewanie. Czasami wydawało mi się, że to niepotrzebnie komplikuje lekturę. Ponadto często w jednym zdaniu znajdowałam czasowniki w czasie teraźniejszym, a zaraz potem w przeszłym. Styl autorki w ogóle wydał mi się bardzo chaotyczny (choć możliwe, że zawiniła tutaj również redakcja). W tekście co chwilę widziałam powtórzenia, niezręczności i błędy stylistyczne (mój ulubiony to „Ubrania, którymi dysponują, nie są wystarczająco ciepłe, by wychodzić na dwór”. Biedne ubranka :( ). Niektóre fragmenty były zbyt rozwleczone, a gdzie indziej brakowało słów, jakby autorka stosowała przedziwne skróty myślowe. Podmiot w niektórych zdaniach zmieniał się po kilka razy bez wyraźnego zasygnalizowania tego; wisienką na torcie były dla mnie potworki złożone z wielu równoważników zdań, gdzie każdy z nich był jakby z innej parafii (musiałam czytać je po kilka razy i rozkładać na części pierwsze, żeby zrozumieć, co pani Holmström miała na myśli).
Na rynku mamy mnóstwo fantastycznych książek, które mówią o zdrowiu psychicznym, historii psychiatrii i nieprawidłowościach systemu związanych z opieką nad chorymi – zarówno popularnonaukowych, jak i beletrystycznych. Szkoda, że „Wyspa dusz” nie okazała się jedną z nich.