„Musi Pani bardzo lubić minimalizm, Pani Alvtegen” – taka oto myśl pojawiła się w mojej głowie kilka chwil po tym, gdy rozpocząłem lekturę tej książki. Tak, nie da się ukryć, opisywana przez autorkę wyjściowa powieściowa sytuacja była tak prosta, tak trywialna, że aż się prosiło, by ją w jakikolwiek sposób podkręcić. U takiego Cobena – tak, nowoangielski mistrz nader mocno mi się wtedy skojarzył, rozpoczęcie kryminału polegające na tym, że oszustka z mocno szemraną przeszłością (ale bynajmniej nie taka do końca zła) w hotelowej knajpce rozgrywa dla swoich celów zadufanego w sobie biznesmena tak bardzo kojarzy się z jego dziełkami, że już chyba bardziej nie można, przyzna to każdy, kto jakkolwiek je zna – już by był jakiś twist, jakaś niespodzianka, okazałoby się, że to on tak naprawdę rozgrywał ją, że ona działa na zlecenie kogoś z jego otoczenia, że… no, cokolwiek. Cokolwiek by się okazało. Tu nie było dosłownie nic takiego. Ot, zwykłe mikrooszustwo, na mikroskalę, dla osiągnięcia mikroefektu. Banalna i banalnie opisana przez autorkę sytuacja.
I to wrażenie nie opuściło mnie aż do końca przygody z „Zaginioną”. Wszystko – no, w jakimś tam stopniu poza samiusieńką końcówką – było tu tak proste, jak tylko mogło. Popatrzcie choćby na to, ile czasu zajmuje naszej głównej bohaterce rozwikłanie całej powieściowej zagadki. Do którego momentu pisarka prowadzi narrację dwutorowo, pokazując jej obecne tarapaty, z których będzie się musiała wyswobodzić, więcej jednak miejsca poświęcając jej jakże traumatycznej przeszłości, do siedemdziesięciu procent tekstu? Chyba coś koło tego. A potem na pozostałych pięćdziesięciu-sześćdziesięciu stronach Sybilla kojarzy tak po prostu co i jak (po przejrzeniu kilkunastu wydruków komputerowych i jednym telefonie do kogoś z rodziny ofiary), odnajduje tak po prostu winną osobę (po bodaj trzydniowej obserwacji miejsca, co do którego tak po prostu wykminiła, że owa osoba się tam znajdzie), wysłuchuje jej klasycznego monologu zabójcy opowiadającego o swoich motywach i mamy koniec (no, prawie).
Osobnego omówienia wymaga ów wzmiankowany powyżej, zajmujący naprawdę wiele miejsca w książce, background głównej bohaterki. Miało to wszystko potencjał na pokazanie potwornie dysfunkcjonalnej bogatej rodziny w specyficznej, skandynawskiej mroźnej wersji, tam, gdzie ludzie nie okazują emocji, nie rozmawiają o nich, gdzie sama myśl o tym, by otwarcie o nich porozmawiać uchodzić może za nietakt. Wyszło jakoś, nie było to może złe, tylko, że… co z tego, skoro totalnie nie byłem w stanie w tym wszystkim kibicować Sybilli? Nie złapałem z nią żadnego kontaktu emocjonalnego, ba, jej metody oporu, czy odreagowania tego wszystkiego były jak dla mnie zwyczajnie dość odrażające.
Choć tu akurat przenikający cały tekst minimalizm (kwestia jej (ustawionej?) choroby psychicznej) wyszedł w największym stopniu okej.
Ale i tak najsłodsze było to, w jaki sposób autorka rekonstruowała język, jakim posługują się szwedzcy nastolatkowie :D „– Czołem, szare komórki! Dzisiaj sobota. Uśmiechnęła się. „Czołem, szare komórki!”. Tego nie znała” albo „Myślę, że się poddałaś. I nie chcesz niczego wyjaśniać. Jakby ci to wisiało kalafiorem”. Motyla noga, nie wiem, nie znam się, nie mieszkałem w Szwecji tych dwadzieścia sześć lat temu, może rzeczywiście młodzież tak tam wtedy mówiła :)
No tak :)