Nauczyciel literatury, Steven Harding, spotyka się od pół roku ze studentką, Ellie Masterson. Teraz wybierają się wspólnie na trzy dni do samotnego domu nad zatoką Chesapeake. To znakomite miejsce na zemstę, którą Ellie Masterson planowała od lat.
Nie, to nie jest spoiler z mojej strony, aż tyle można się dowiedzieć już z samego tekstu na okładce. W ten sposób i od razu czytanie pierwszych dwudziestu pięciu procent powieści straciło jakikolwiek sens. Nie jest to pierwszy raz w ostatnich latach, kiedy to wydawca w swoich działaniach marketingowych posuwa się ewidentnie za daleko.
Wózek inwalidzki leży jak zranione zwierzę, drzwi są otwarte niczym zdziwione usta, nóż, po prostu porzucony w śniegu, spoczywa w lodowym grobowcu, samotny kawałek placka tonie w kałuży syropu… To jest tak infantylne, że nawet czytanie jest krępujące. Typowy dla amatorów poważny nadmiar bombastycznych środków stylistycznych, porównań, przenośni. A przy okazji, w jakim kraju jada się smażony bekon polany syropem?
Są też w powieści momenty (nie, tym razem nie o takie „momenty” mi chodzi), w których okazuje się, że autorka ma poglądy bardzo zbliżone do moich. Na przykład na żenującą manierę niektórych dorosłych ludzi, zwłaszcza mężczyzn, którzy w oficjalnych kontaktach z innymi, obcymi dotąd osobami, używają zdrobnień.
Steven uśmiechnął się, dumny, że sam nigdy nie obniża wysokich standardów. Nie znosił przezwisk i zdrobnień, zwłaszcza u mężczyzn – były takie pospolite i umniejszające, człowiek stawał się jakby bardziej tandetną wersją samego siebie*.
Kolejne rozdziały zawierają relacje Stevena i Ellie, przedzielane czasem wstawkami… początkowo nie wiadomo, kogo. Może to J. albo C., albo A., albo N., albo T., albo jeszcze jakaś inna dziewczyna, z którą Harding miał romans, a może wreszcie jakaś przyjaciółka lub krewna Ellie Masterson.
Pierwszych sto stron zajmują opisy rozwijającego się romansu, wspomnienia z pierwszych dni znajomości, relacje ze spacerów, seksu i innych zajęć pary kochanków, co zapewne bardzo spodoba się czytelniczkom. Jednak w związku z informacją na okładce, nie ma to wszystko kompletnie żadnego znaczenia; czekałem tylko aż wreszcie Ellie zacznie się mścić. I po stu stronach zaczęło się. Ellie podała Stevenowi jakiś lek lub narkotyk, a następnie przywiązała do inwalidzkiego wózka. Tak, tego, który zakrwawiony znaleziony został przez policjantów i leżał jak zranione zwierzę. Ellie wyjaśnia Stevenowi, że wie o jego romansach i zdradach. To jednak dopiero (albo już) połowa książki. Można się domyślić, że jest tu jakieś drugie dno. I jest, ale tego zdradzać nie powinienem.
„Nikt tylko my” to umiarkowanie udane połączenie romansu z kryminałem. Kryminał, druga połowa powieści, byłby nawet niezły, gdyby go wyczyścić z dziwacznych i przesadnych porównań i innych zbędnych zupełnie upiększeń. Zagadka, czyli clou powieści, może być naprawdę intrygująca (choć temat nieco odgrzewany, jak nieświeży kotlet), a to oznacza, że po dopracowaniu warsztatu, Laure Van Rensburg może stać się dobrą pisarką.
--
* Laure Van Rensburg, „Nikt tylko my”, przekład Anna Rajca, Muza, 2022, s. 29.
#NiktTylkoMy, @wydawnictwomuza, @muza.shadows