„Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy”. Gdybym chciała potraktować poważnie tę złotą myśl Leszka Millera, musiałabym uznać, że Steve Cavanagh nie jest prawdziwym mężczyzną.
Bardzo nie lubię takich numerów, bardzo. Książka świetnie się zaczyna, akcja toczy się na najwyższych obrotach, a napięcie wciąż rośnie. Zarywam noc i czytam. Od razu czuję sympatię do głównego bohatera i odrazę do antagonisty, więc nie mam wątpliwości z kim trzymać. Już, już mam nadzieję, że odkryłam nowego, fajnego autora, że go pochwalę, jak to dorównuje Johnowi Grishamowi z jego wczesnych, najlepszych powieści, ale przychodzi do zakończenia i poskładania wszystkich wątków, a wtedy balon pęka. Syndrom Mroza.
Z powieści Grishama można uczyć się, jak działa system prawny w Stanach. Wiadomo, nie dość, że prawnik, to jeszcze skrupulatny researcher. Cavanagh, niby też prawnik, ale irlandzki, więc może dlatego sprawia wrażenie, jakby funkcjonowania amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości uczył się z powieści klasy B i do tego jeszcze bardzo nie chciało mu się odrabiać lekcji.
Do pewnego momentu wszystko wydaje się wiarygodne, jednak gdy autor odsłania kolejne rąbki tajemnicy, konstrukcja zaczyna się sypać. Ej, naprawdę w tych amerykańskich sądach pracują tacy idioci? Tak łatwo wszyscy przysięgli dają się manipulować, a wszyscy gliniarze idą na łatwiznę i nie chce im się przykładać do roboty? W jeden przypadek uwierzę. Uwierzę nawet w pięć. Ale w trzynaście?!
Po przeczytaniu dziewięćdziesięciu procent powieści zaczęłam odnosić wrażenie, że autor odjechał w kosmos. Taka scena w sądzie, na przykład. Policjanci przychodzą, aby dokonać aresztowania. Zamiast wyciągnąć blachę i po prostu powiedzieć: jesteś aresztowany, rzucają gościa na glebę i bez uzasadnienia przywalają mu w mordę, niczym antyterroryści przy ujęciu groźnego terrorysty. W sądzie, gdzie nie ma możliwości wniesienia broni. W sądzie, na oczach sędziego, agentów FBI i wielu innych świadków. W sądzie, gdzie wiadomo, że facet nie ucieknie. Wariaci jacyś czy samobójcy? Za taką akcję to nie tylko w Stanach się idzie do więzienia.
Książka od początku ma naprawdę wartką akcję, ale jej ostatnie dziesięć procent, to już rollercoaster. Wygląda to tak, jakby autor chciał w końcówkę wpakować trzy filmy akcji: z Bruce’m Willisem, Danielem Craigiem i Jean-Claudem Van Damme na raz. Litości, sam Willis by wystarczył. Co chwila nasz dzielny bohater dostaje w dupę i co chwila cudem udaje mu się uniknąć śmierci.
Tym razem nie będę spoilerować, żeby wyjaśnić absurdy zakończenia, bo mam do autora poważniejszy zarzut: zwyczajnie nas oszukał. Gdyby istniał jeszcze Klub Detektywów, z którego kiedyś wyrzucono Agatę Christie za złamanie zasad, to Cavanagh’owi też by powinni pokazać drzwi. Jedna z tych zasad brzmiała: „Nie można umyślnie wprowadzać czytelnika w błąd, stosując sztuczki inne niż te, których przestępca zasadnie używa wobec detektywa”.* Autor umyślnie wprowadził nas w błąd, stosując sztuczkę z zamianą ról. I po co? Dla jeszcze jednego, zupełnie niepotrzebnego zwrotu akcji? I tak w końcówce ich było za dużo. Jakieś wyczucie proporcji też trzeba mieć.
Nic więcej nie zdradzę, bo może jednak zechcecie przeczytać tę książkę. Przez dziewięćdziesiąt procent naprawdę fajnie się czytało. Nawet nie wiecie, jak żałuję, że nie do końca.
* S.S. Van Dine „Dwadzieścia zasad pisania powieści detektywistycznych”