Martwe dusze. Gogol – pisarze go nienawidzą
Czy należy oceniać dzieło w kontekście epoki/otoczenia/innych dzieł? W pewnych przypadkach nawet trzeba - zwłaszcza, gdy chodzi o dzieła przełomowe, inne niż wszystko, co do tej pory napisano. Martwe dusze ukazały się w roku 1842 i nie jest to suchy, encyklopedyczny fakt, bo nie kronikarski obowiązek każe o tym wspomnieć.
Spójrzmy na kilka powieści, które wydane zostały w latach ościennych. 1844 – Hrabia Monte Christo, Trzej muszkieterowie, 1839 – Pustelnia parmeńska, 1847 – Wichrowe wzgórza, 1837 – Oliver Twist, 1848 – Dama kameliowa, 1833 – Eugenia Grandet, 1843 – Stracone złudzenia.
Widzimy więc towarzystwo mieszane i z różnych półek. Z literackiego punktu widzenia mamy tu różne rozgrywkowe (niech nikogo nie zwiedzie urok barwnych ekranizacji, ani niegdysiejsze młodzieńcze zachwyty). Z perspektywy czasu widać jak na dłoni kto się zestarzał ładnie, a kto mniej ładnie.
Przełomowe arcydzieła mają jednak do siebie to, że się nie starzeją – inaczej nie byłyby arcydziełami. W miarę upływu czasu następują bowiem dwa równoległe zjawiska. Pierwsze to starzenie się innych utworów – czas weryfikuje i odsiewa. Dlatego też najgłośniejsze hity są z najpierw hukiem zastępowane jeszcze głośniejszymi, zaś z czasem wycofywane z półek zupełnie po cichu. Jest to proces zupełnie naturalny i oczywisty. Drugie zjawisko natomiast jest mniej spektakularne i trudniejsze w obserwacji, lecz niezbędne w ustalaniu hierarchii. Chodzi bowiem o powszednienie.
Przyzwyczajenie naszą drugą naturą i wszystko nam powszednieje, przyzwyczajamy się do zmian, zwłaszcza tych dokonywanych płynnie, a przez to niezauważalnie. W dodatku zdolni pisarze uczą się na dziełach swych wielkich poprzedników – odrabiają lekcje – więc wszystko, co dobre odradza się w kolejnych książkach. Mierni autorzy natomiast profanują to, czasem bezczelnie, czasem nieświadomie i są jak rozpieszczone dziecko, które zamiast bawić się drogą zabawką rzuca nią o ścianę, by zaimponować kolegom. I przez to właśnie rzeczy innowacyjne stają się z czasem standardem.
I rzecz w tym, że bez uwzględnienia kontekstu potrafią spowszednieć (przynajmniej w pobieżnym osądzie) także arcydzieła. Bo jeśli czytelnik czytał kilkadziesiąt podobnych książek, to nie będzie dociekał, która była pierwsza, a która bazuje na znanym już standardzie. Być może nawet nowsze spodobają się bardziej. Dlatego też nie sposób omawiać dzieła klasy Martwych dusz tak jak omawia się seryjny kryminał, gdzie omawia się standardowe kwestie jak bohater, fabuła, tło, konflikt, punkty zwrotne, stawka walki itd. itp.
Oczywiście zwykły czytelnik nie musi głowić się nad historią literatury. Tak samo można słuchać ulubionych kawałków, a często po latach przypadkiem (i w ciężkim szoku) odkrywa się, że to covery. I dla zwykłego słuchacza nie robi to sensacji, lecz dziennikarz muzyczny nie może być tym faktem zaskoczony. Nie może być też zaskoczony krytyk literacki, ani każdy, kto choć odżegnuje się od bycia krytykiem czy recenzentem, komentuje i recenzuje.
Widzimy więc, że Martwe dusze powstały na powieściowej pustyni, gdzie z rzadka wyrastały pojedyncze oazy. Nowoczesna powieść dopiero się kształtowała i najlepsze czasy miała przed sobą – dlatego też tym większe wrażenie musi robić geniusz Gogola. Bo gdyby ta powieść wyszła 50 lat później – nie zasługiwałaby na punkty za chronologię; swoją drogą na tej właśnie zasadzie „spóźniona” jest Lalka Prusa, ale o tym może innym razem.
Czasem mówi się zresztą, że ktoś wyprzedził swoją epokę. Gogol wyprzedza na lewym pasie do dziś i to w wielkim stylu, gdyż była to epoka „kasyna Balaka” a dopiero wiele lat po niej nastąpiła epoka „potknięcia Wrońskiego” u Tołstoja (tak je roboczo nazwijmy). Oba te wydarzenia mogą posłużyć jako symboliczne klamry, a zarazem drogę ewolucji realizmu w literaturze.
Jeśli chodzi o „kasyno Balzaka”, to mamy przykład wpływów wcześniejszej epoki – romantyczno-łotrzykowskiej. Dlatego gdy młodzieniec pragnący zdobyć dla swoje damy gotówkę musi dwa razy z rzędu wygrać w kasynie – po prostu wchodzi pierwszy raz w życiu do kasyna, pyta o zasady, a potem wygrywa i już. Potknięcie Wrońskiego natomiast ma miejsce na wyścigach – w czasach Balzaka taki upadek bohatera był nie do pomyślenia, Wroński u Balzaka nie tylko by wygrał, ale zwrócił jeszcze na siebie uwagę księżniczek i generalicji – i zaczęliby go zapraszać na polowania.
I to ma być recenzja Martwych dusz? Przecież tu nic nie ma o Martwych duszach! No właśnie, bo arcydzieła już tak mają. W przeciętnej książce należy omówić bohaterów, tło, konflikt, fabułę, linię dramatyczną itd. A więc skupiamy się na tym, co wewnątrz książki. Arcydzieła natomiast oddziałują na zewnątrz – one wpływają na świat, na rzeczywistość, na człowieka,.
Skoro więc nie będziemy więc omawiać szczegółowo przygód Cziczikowa, wyjaśnimy klikbajtowy tytuł. Dlaczego pisarze nienawidzą Gogola? Odpowiedź jest prosta: bo pokazał, że można. Można napisać dzieło, które poniesie wielkie problemy, wstrząśnie czytelnikami, a jednocześnie okaże się świetną (i lekką w formie) literaturą i odniesie komercyjny sukces.
Zbyt często bowiem słychać utyskiwania rozmaitych autorów, którzy narzekają, że ich wysoka, ambitna i traktująca o ważnych sprawach proza pozostaje w cieniu klepanych akordowo ramot. Otóż w Martwych duszach tych wysokich wartości jest o rząd wielkości więcej niż w prozie wzgardzonych wieszczy, a do tego na co drugiej stronie można śmiać się na głos. Jeśli więc jeden z drugą chcą dotrzeć ze swym wstrząsającym i unikalnym (a jakże!) przekazem do czytelnika, muszą nadać treści odpowiednio atrakcyjną formę.
Nie da się? No to czyj jest to problem? Gogola, który pokazał, że się da? Czytelnika, który szuka mądrej rzeczy, pod warunkiem wszak, że będzie przyjemna? Czy może jednak pisarzy, którzy tworzą albo niezjadliwe tendencyjne powieścidła, albo lekkie i przyjemne ramotki o niczym?
Martwe dusze można w pewnym sensie określić powieścią drogi, gdyż Cziczikow wędruje od wsi do wsi w sobie tylko wiadomym celu. Spotykane postacie nie są jednak tylko manekinami mającymi udowodnić stawianą z góry tezę – co jest grzechem wielu powieści tendencyjnych i filmów drogi.
Gogol porusza ważne tematy społeczno-polityczne, ale nie bawi się w politykę. Zabawa w politykę jest wtedy, gdy autor opowiada się po jednej ze stron. Gdy natomiast autor sprzedaje piąchę między oczy każdemu od prawa do lewa po równo, wtedy nie ma mowy o polityce, choć ta jest na co drugiej stronie. I to też odróżnia arcydzieła od zaangażowanych ramotek – te drugie mają ostrze skierowane tylko w jedną stronę, przez co ich autorów nie można traktować inaczej jak tylko funkcjonariuszy partyjnych po cywilu. I odtwarza taki jeden z drugą przekaz dnia tej czy tamtej partii, a potem płacz, że ludzie – całymi dniami atakowani polityką – wolą czytać kryminał z młodą ambitną panią prokurator i zmęczonym życiem komisarzem (lub na odwrót).
Wiele można by powiedzieć o warstwie technicznej/artystycznej samego tekstu, bo to prawdziwy diament i zagłębianie się w jego strukturę jest czystą przyjemnością, ale to wymagałoby znacznie szerszego omówienia, dlatego weźmiemy na tapet tylko jedną, pozornie małą rzecz.
Chodzi o dygresję, historię w historii, czy jakkolwiek nazwiemy „Opowieść o kapitanie Kopiejkinie”. Gogol po mistrzowsku wplata ją w treść; czym nie tylko nie szkodzi linii dramaturgicznej, ale ją wydatnie wspomaga. Sama zaś historia kapitana Kopiejkina jest arcydziełem samym w sobie, jej esencja wystarczyłaby na nową powieść, ale pióro kalibru Gogola nie musi takich historii rozwadniać, by mieć o czym pisać.
Wspominam o tym, gdyż jest to wielka zmora rzeszy pisarzy dawniejszych jak i dzisiejszych (i zdaje się, że jest tylko gorzej). Prawie każdy pisarz ma bowiem w szufladzie jakąś historię, której mimo forsownych wysiłków nie udało mu się rozdmuchać do rangi powieści. Opowiadań nikt ich nie czyta (innym razem opowiemy sobie dlaczego), więc szufladowej historii grozi zmarnowanie – i wtedy pojawia się „genialna” myśl, by wrzucić ją do pisanej właśnie powieści; powieści całkiem innej, ale kto by się tym przejmował. W efekcie mamy więc ni z tego ni z owego wątki gangsterskie w różowych romansach i retrospekcje licealnych miłości w czarnych kryminałach – i autorzy są jeszcze z siebie dumni; mówią, że to tło, szerokość fabuły i nadanie bohaterom dodatkowych wymiarów. To trochę jak opowiadanie kandydata na rozmowie o pracę, że największą jego wadą jest pracoholizm i czasem zbytnia skrupulatność. Rekruterzy znają wszystkie te bajeczki na pamięć, a recenzenci niestety zbyt często dają się na to nabierać.
Opowieść o kapitanie Kopiejkinie nie jest od czapy z jednego, ale też jedynie ważnego punktu. Otóż zgodna jest z linią dramaturgiczną powieści – wycisza ją, spłaszcza amplitudę po trzęsieniu ziemi i pozwala opaść emocjom przed następnym skokiem. Gogol zrobił to po mistrzowsku, a warto podkreślić, że to jedno z trudniejszych wyzwań stojących przed pisarzem, gdyż na tym polu potykać zdarzało się nawet największym.
Warto zwrócić też uwagę na brak fajerwerków fabularnych. Powieść płynie spokojnie naturalnym biegiem życia, nie ma tu porwań, strzelanin, tragicznych mezaliansów, pałacowych intryg, ani tym bardziej niecodziennych zbiegów okoliczności. Wszystko dzieje się samo przez się – i to dla mnie akurat stanowi wyznacznik siły fabularnej. Jeśli bowiem z takiego „niczego” powstaje historia tak mocno oddziałująca na czytelnika, to musi być ona głęboka i autentyczna do szpiku kości.
Martwe dusze, mimo dwustu niemal lat, nic nie straciły na swej aktualności. Sam proceder Cziczikowa powtarzany był nie tak dawno w Polsce – nie dotyczył jednak ludzi, a bydła. Tak samo patologie przy działalnościach charytatywnych; u Gogola tak cieszono się z zebrania pieniędzy na sierociniec, że wydawano z tej okazji bal... na który wydawano prawie wszystkie zebrane pieniądze. Takie rzeczy tylko w carskiej Rosji, mówisz? To wpisz sobie w wyszukiwarkę frazę typu: „fundacja afera”. To coś więcej niż prosty uniwersalizm mówiący o ludzkiej naturze; mała zmiana dekoracji i robi się reportaż. A fakt, iż Gogola najchętniej by za Martwe dusze zlinczowano świadczy o wywleczeniu na wierzch wszystkiego, o czym społeczeństwo wolałoby milczeć.
Na koniec warto wspomnieć jeszcze o bijącym z książki optymizmie autora. Choć wszystko jest tu pokraczne, szkaradne lub plugawe, dla Gogola to nie okazja do jakże łatwego pognębienia społeczeństwa i poszczególnych jednostek. Zbyt często w podobnych dziełach z każdej strony bije rozgoryczenie i frustracja, które są może zrozumiałe, ale w ostatecznym rozrachunku osłabiają przekaz. Gogol chciał, by Martwe dusze stały się punktem wyjścia do dyskusji o stanie państwa i reformach, dlatego nawet największe patologie podszyte są humorem. Dzięki temu osąd jest surowy, ale bez upokorzenia i szyderstwa, które przekonałyby tylko przekonanych, a drugą stronę utwierdziły w swoich okopach.