Z „Fortuną...” w moim przypadku było tak, że najpierw musiałam przyzwyczaić się do języka, jakim jest napisana, i do bohaterów, a potem, niepostrzeżenie dla mnie samej, już nie mogłam się od niej oderwać. A jaki żal był kończyć! (zwłaszcza że druga część ukaże się dopiero w przyszłym roku). Powiedzieć, że autorka zadbała o drobiazgowe odwzorowanie osiemnastowiecznych realiów, to mało, ona wykreowała świat tak barwny i plastyczny, że czułam się tak, jakbym stała obok postaci, obserwowała je z bliska. Przeniosłam się w czas trzeciej dekady VIII wieku i podróżowałam między dworami, brałam udział w ucztach, zajrzałam do niejednej karczmy, przespacerowałam się po jarmarku, a nawet wzięłam udział w wolnej elekcji po śmierci Augusta II. Muszę przyznać, że takiej literackiej przygody, czasem awanturniczej, a zawsze ekscytującej, dawno nie przeżyłam. I od razu chciałabym więcej... Wspomniałam o języku, więc dopowiem tutaj, że jestem pod wielkim wrażeniem tego, czego dokonała autorka. Doskonale widać, że Gutowska-Adamczyk jest „nasiąknięta” tamtymi czasami, że wykonała kawał solidnej pracy merytorycznej. Ale w tym przypadku praca to nie wszystko; trzeba mieć jeszcze talent – a pani Małgorzata bez dwóch zdań go ma - by stylizacja językowa okazała się na tyle udana, że współczesny czytelnik może delektować się taką polszczyzną. Nie mam żadnych wątpliwości, że gdyby nie zastosowany styl, „Fortuna...” nie byłaby dziełem tak kompletnym.
Na podkreślenie zasługuje także fakt, że tym razem nie ma bohatera wiodącego; moim zdaniem każdy ma tutaj do odegrania ważną rolę, a sympatie i antypatie odbiorców mogą lokować się indywidualnie. Bardzo przypadło mi do gustu to, że w utworze tym tyle jest postaci męskich, a jeszcze lepsze jest to, że są oni tak wyraziści i wiarygodni. Gdyby zanucić za Danutą Rinn: „Gdzie ci mężczyźni?”, odpowiedź byłaby jedna – u Gutowskiej-Adamczyk. Czasem zdarza się tak, że męski bohater wykreowany przez kobietę pisarkę, jest nienaturalny, można odnosić wrażenie, że rzeczywisty mężczyzna tak by się nie zachował, że jest to bardziej projekcja autorki, niż realny obraz. U pani Małgorzaty takiego zjawiska nie ma, bo też jest ona zbyt wytrawną artystką, by pozwolić sobie na coś takiego. Jej bohaterowie są sportretowani mocną, męską kreską.
Nie bez powodu w tytule mamy namiętności, skoro jest ich mnóstwo w treści. W zasadzie to wokół nich wszystko się kręciło, bo dla każdego namiętnością mogło być cos innego. Gutowska-Adamczyk w wyśmienity sposób ukazuje mentalność ludzi tamtej epoki. Kiedy kochali, to na zabój, do szaleńczego bicia serca; jak nienawidzili, to gotowi byli przelać ostatnią kroplę krwi. Gdy intrygowali, to na potęgę, a walka o władzę, pozycję, przywileje i korzyści materialne ważniejsza była niźli honor. Obraz polskiej szlachty, jaki wyłania się z kart powieści, jest zaprawiony sporą łyżką dziegciu, ale powodów do dumy z polityki ówczesnych obywateli decydujących o losach państwa naprawdę mieć nie można.
Do beletrystyki historycznej nie trzeba mnie gorąco namawiać, to mój ulubiony ostatnio gatunek, nic więc dziwnego, że „Fortuna i namiętności” mnie oczarowała. Ale jeszcze bardziej cieszy mnie to, że dowiedziałam się czegoś więcej o czasach, które nie są mi szczególnie bliskie czy dobrze znane. Istotnym jest także fakt, że pod okryciem powieści przygodowej Małgorzata Gutowska-Adamczyk przemyca znacznie więcej. Dajcie się porwać tej brawurowej opowieści - karuzela emocji gwarantowana.