To była moja pierwsza przygoda z prozą Marieke Lucasa Rijnevelda. Zachęcony pozytywnymi opiniami jego pierwszej książki - "Niepokój przychodzi o zmierzchu", sięgnąłem po „Mój mały zwierzaku”.
Już od pierwszej strony czytelnik wpada w mroczny, brutalny świat Rijnevelda. Jest to opowieść o zaborczej miłości czterdziestolatka do dwunastolatki. Skojarzenie z „Lolitą” Nabokova nasuwa się samo i tak samo nasuwa się potrzeba porównywania obu dzieł. Ale o tym później.
Rijneveld nie ułatwia odbioru swego tekstu. Jest to złowrogi taniec zachwytów nad pięknem lolitki i jej ulotnym dziewczęcym (dziecięcym) erotyzmem, połączony w szalonym pląsie ze szczegółowymi opisami leczenia, jakie główny bohater stosuje wobec zwierząt, którymi – jako weterynarz – się opiekuje. Inseminacja krowy zestawiana jest, przykładowo, z gładkością uda oblubienicy. I tak pożądanie dorosłego mężczyzny sprowadzone jest do zwykłego, pozbawionego wyższych uczuć zezwierzęcenia – takich metafor i porównań Rijneveld dostarcza więcej. Ciężka warstwa znaczeniowa tekstu została przykryta jeszcze samą jego formą. Próżno tu szukać dialogów – to w zasadzie nieprzerwany ciąg znaków, słów, zdań, rozmyślań i opisów; prawdziwy strumień chorej, pokręconej świadomości i rozbieganych myśli, miejscami postrzępiony, nerwowy – gdy emocje i pożądanie stają na pierwszym miejscu, a gdzie indziej wyważony, spokojniejszy, iście szatańsko przemyślany, gdy uczucia bledną lub gdy Kurt myśli o kolejnym spotkaniu, planuje je i knuje. Może to odstraszyć czytelnika, może zniechęcić, ale dzięki kunsztowi Rijnevelda, szybko można przyzwyczaić się do wartkiego potoku słów, który, co muszę przyznać, dobrze „współgra” z opisywaną historią i ukazywanym okrucieństwem.
Wracając do dzieła Nabokova pokuszę się o stwierdzenie, że „Mój mały zwierzaku” nie może się z nim równać. Oczywiście temat pedofilii nie jest tematem zabronionym w literaturze, nie mniej jednak Rijneveld sam wkłada w ręce swych krytyków argumenty, które świadczą przeciwko niemu. Czyni w swej powieści oczywiste i jednoznaczne odnośniki do klasyki i musi liczyć się z tym, że jego książka będzie porównywana i wypadnie przy „Lolicie” blado, lub czytający ją odczuje niesmak, uważając „Zwierzaka” jedynie za przesadzony popis młodego, uzdolnionego pisarza. Mając ciągle w myślach to, że analizuję książki o pedofilii, można powiedzieć, że rozumiem zaczytywanie się „Lolitą”. Odrzucając samą historię, w powieści Nabokova urzeka niezwykle poetycki język – to dzięki niemu zapomina się niekiedy, o czym jest „Lolita”; daje się uwieść pisarzowi równie łatwo jak tytułowa postać – bohaterowi. W przypadku Rijnevelda – mamy brutalną, szczerą i oschłą prawdę o fizyczności ciała, zwierzęcym pożądaniu i zwykłym zaspokojeniu, przy którym cytowane kilkukrotnie i odmieniane na wiele sposobów słynne „Lolito, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi”, wydaje się niedoścignionym celem. Już tu, moim zdaniem, Rijneveld przegrywa. Ale nie można też stwierdzić, by młody autor nie dawał czegoś nowego – jego książka ukazuje bowiem postać dziewczynki straumatyzowanej śmiercią matki i nieustająco myślącej o śmierci, przez co jej niewinności jest nieco inną niewinnością niż u Nabokova – jakby poszarpaną, utraconą. Bohaterka rozmawia z Hitlerem, czyta Baudelaire’a i pisze teksty piosenek; jest niejednolita, nieoczywista, dzięki czemu powstaje pytanie: czy możemy ją polubić? A z drugiej strony: dlaczego Kurt pożądał tak dziwną istotę?
A zatem – właśnie w tych dwuznacznościach, niejasnościach wręcz, w licznych metaforach, dyskretnych i mniej zawoalowanych odnośnikach do innych literackich i lirycznych tekstów, dzięki którym Rijneveld poskładał swe postaci, powiązanych z niesztamowym językiem, ostatecznie broni się przyzwoicie i chyba jednak godnie dobiega do mety. Za plastyczne uznać można liczne nawiązania do popkultury, która wypełniają życie młodej dziewczynki, ale to znów połączenie co najmniej ponure i przedziwne – począwszy od Nirvany, The Cranberries i klubu tych, którzy odeszli w wieku 27 lat, po film „To” z 1990 roku i zamach na World Trade Center. W tym kontekście wizje i rozterki bohaterki, pochłoniętej muzyką i literaturą, która pragnie latać (a może spaść na ziemię?), jawią się – jakkolwiek strasznie to nie wybrzmi – jako dodatkowy powiew świeżości, który „ratuje” „Zwierzaka” przed zapomnieniem.
Z pewnością „Mój mały zwierzaku” (w świetnym tłumaczeniu Jerzego Kocha) nie pozostawi czytelnika obojętnym – zachwyci, bądź odrzuci. Warto jednak zmierzyć się z prozą Rijnevelda, zwłaszcza że nie jest to jego ostatnie słowo.
Książkę otrzymałem dzięki Sztukater.pl