Tak, marchewki się czyta. Czyta się je bardzo dobrze. Może nie szybko, ale i tak warto. Ja musiałem zachorować, żeby mieć szanse przeczytać je do końca.
Lapinota czytałem długo. Niewiele czytałem o nim, więc nie do końca wiedziałem co jest w środku. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Wiedziałem tylko jaka kreska tam panuje. Może od tego zaczniemy, bo to jedna z najciekawszych minimalistycznych kresek jakie ostatnimi czasy udało mi się zobaczyć… i przeczytać. Nie pisałem jeszcze o majstersztyku kreski minimalistycznej – Mausie Arta Spiegalmana – ale czekam na reedycję w twardej oprawie i kredowym papierze. Pierwsze polskie wydanie to bowiem 2001 rok. Znaczy dawno:)
Wracając do Lapinota.
Jest co oglądać, bo kartek w Lapinotcie jest ponad 500. Autorem kreski jak i słów jest Lewis Trondheim. Polskim czytelnikom może być znany z takiego (zupełnie bez szumu wydanego) komiksu Alieen. Kreska jest minimalistyczna.
Do tego ma w sobie – tak jak w przypadku Guya Delise (pisałem o nim słów kilka przy okazji Louis na plaży) – ten iście amnimatorski zmysł podziały na kadry. Nieco krzywawe, acz animatorskie:P. Coś czego coraz mniej, a co (mnie, bo nie wiem jak Was) bardzo cieszy:). Zestawienie z wspomnianym Mausem nie jest przypadkowe. Są to bowiem dwa tytuły, przy okazji których taka kreska działa w 100%. Art Spiegelman używa jej do bardzo sprawnego rozbica patosu i wzniosłej atmosfery. O tym jednak inną razą, jak zwył mawiać mój Pan o PO w szkole średniej.
Lapinot to pierwszy komiks Lewisa Trondheima. Zatem to debiut. Bardzo udany – nie ma co ukrywać.
Fabuła… jest… ona… momentami… No nie potrafię. Wybaczcie. Czytałem w życiu różne komiksy. Ciężkie, lekkie, poważne, niepoważne… no po prostu wszystko. Nawet takie bardzo przygnębiające jak pierwszy tom przygód Dylan Doga – Johny Freak. Jednak poziom przeskoków z rzeczy ważkich na rzeczy arcy błahe. Ze scen (nieudanego) zamachu, do szydery z klonowania, sprawia że od absurdu trzeba czasami odpocząć. Bardzo lubię tego typu (rysowany) komentarz do otaczającego nas świata. Uwielbiam wszak Raczkowskiego. Dodajcie do tego wspomniane 500 stron i wiecie dlaczego nie jest to lektura na jeden wieczór. O nie! Jeżeli jednak komuś w Was się uda – piszcie, chętnie Was poznam:)
Aby tradycji stało się jednak za dość.
Komiks wydany jest zgrabnie. Twarda oprawa. Dobry offsetowy papier. Całość oczywiście szyta. Problem pojawia się jedynie (ewentualnie) przy okazji białej okładki i papieru z jakiego jest wykonana. Do tego komiksu jeszcze kiedyś wrócę. To na pewno. Muszę jednak pamiętać, żeby dobrze umyć i wytrzeć przed tym ręce, bo tego typu białą okaładkę bardzo łatwo jest ubrudzić:) Może i to zbędny szczegół, jednak musicie w takim układzie uwieżyć na słowo. Komiksiarze tak juz mają – lubią swoje komiksy trzymać w czystości:)
Krótko: Polecam.