Zamiar podzielenia się wrażeniami po lekturze „Madame” powzięłam już dawno temu – książka mnie urzekła. A jednak gdy zabierałam się do pisania, zawsze coś mnie powstrzymywało, pozornie składne zdania rozpadały się na nieprzyjaźnie nastawione słowa i nic mi nie wychodziło. Coś było nie tak, okazałam się niezdolna do popełnienia recenzji, choćby tylko quasi-profesjonalnej. A jednak nie jestem w stanie o powieści milczeć – treści z „Madame” wciąż krążą mi w głowie, najróżniejsze drobiazgi wciąż się kojarzą... zatem poniższy tekst to nie recenzja, a raczej garść osobistych wrażeń i nieco wspomnień.
„Madame” to powieść o pierwszej, młodzieńczej i platonicznej fascynacji nastolatka nauczycielką francuskiego. Niby prosta i przewidywalna. A jednak... Bohater jest erudytą – wywodzi się z domu, w którym miłość do słowa pisanego jest tradycją, opoką, na której zbudowano całą rodzinną codzienność. Przeczytał tak wiele lektur, że aż momentami przeraża (w pozytywnym sensie). Zawiesza niezwykle wysoko poprzeczkę – nie zadowala się szkolnym poziomem interpretacji literatury, sam poszukuje drugiego dna, tworzy własne wyjaśnienia, rozważa celowość użycia pojedynczych słów, odnajduje paralele pomiędzy pozornie niepowiązanymi pozycjami. I w taki sam sposób przeżywa swoje uczucie – bardzo głęboko je analizując. Konstruuje w myślach kolejne scenariusze własnych zachowań, usiłuje przewidzieć reakcje obiektu westchnień i przygotowuje najróżniejsze warianty odpowiedzi. Jest nastolatkiem i jego młodzieńcza duma nie pozwala przyznać się do uczucia przed otoczeniem, a nawet, początkowo, przed sobą – stąd w powieści mnóstwo dwuznaczników, gry słów, aluzji...
Wszystkie powieściowe wydarzenia rozgrywają się w latach 60. w Polsce – w czasach szarych, siermiężnych, przesiąkniętych jedynie słuszną ideologią. W czasach, w których wypowiedzenie głośno własnej – a, co gorsza, niepokornie odmiennej – opinii mogło skończyć się relegowaniem z uczelni, wyrzuceniem z pracy, szykanami dla członków rodziny. Zresztą czasem tak się właśnie kończyło… W czasach, w których w szkołach uczono jednej wersji historii, a w niektórych domach przedstawiano – inną, diametralnie różną, o której należało milczeć. W czasach, gdy przekraczanie granic kraju było wyjątkowym przywilejem, dostępnym dla „zasłużonych”, a wśród pozostałych – oszczędnie reglamentowanym. Brzmi jak scenariusz antyutopii, prawda? Ale niestety, to nie wariacja na temat „Roku 1984”, taka naprawdę była rzeczywistość. Choć jestem młodsza od bohatera książki i do szkół chodziłam nieco później, to pamiętam koszmarne akademie „ku czci”, na których pod niebiosa wychwalano bohaterstwo i odwagę Natchnionego Przywódcy Ho Chi Minha, prowadzącego (nawet pośmiertnie) dzielny Naród Wietnamski do walki z bezprecedensową burżuazyjną amerykańską napaścią. W „Madame” dyżurnym tematem nachalnej propagandy jest wojna domowa w Hiszpanii. Tematyka różna, matryca przebiegu uroczystości – taka sama.
Cóż za kontrast – pierwsze, najpiękniejsze, najbardziej twórczo stymulujące uczucie rozkwita na socrealistycznym ugorze. Właśnie tak, na ugorze, bo w tamtych czasach na porządku dziennym była nawet reglamentacja sztuki – zamknięte dla ogółu wystawy malarstwa, pokazy filmowe, dystrybucja niektórych książek jedynie dla wybranych. Cóż za kontrast: od święta świat francuskiej kultury i konwersacji – ulotnej i zwiewnej, pełnej niuansów i uwodzącej magią niedostępnej zagranicy, świeżym artystycznym powiewem, a na co dzień – zamknięta, szara, zgrzebna rzeczywistość i wszechobecna pogarda dla człowieka.
Parafrazując Shreka, powieść Antoniego Libery jest jak cebula – ma warstwy. Aspekty poruszone powyżej to jedynie najbardziej zewnętrzne z nich. Największe bogactwo kryje się jednak głębiej – w omówieniach sztuk teatralnych, w opisie wystawy grafik Picassa, analizach utworów literackich, cytatach i ukrytych w tekście trawestacjach. Żałuję, że nie odebrałam klasycznego wykształcenia i posiadana wiedza nie pozwala mi cieszyć się pełnią zamieszczonych nawiązań, ale przede wszystkim żałuję, że nie rozpoznałam wielu z nich. Skąd zatem wiem, że tam są? Och, są z pewnością, ich obecność z łatwością się wyczuwa. To taka denerwująca świadomość – całkiem jak wrażenie posiadania na końcu języka zapomnianego nazwiska czy daty – drażniąca, ale i pobudzająca do wysiłku. I ponieważ przez znaczną część książki towarzyszyło mi uczucie, że właśnie coś mnie omija, że coś gubię – uważam, że umknęło mi sporo. Lecz wyłapałam kilka odniesień i traktuję to jako prywatny sukces.
Autor uczynił z głównego bohatera erudytę, przyszłego twórcę, wrażliwego znawcę historii, muzyka i poliglotę, nieledwie ideał. Denerwujący zabieg? Owszem. Mogący złościć? Tak. Mogący spowodować, że zniechęcony czytelnik odłoży „Madame”, by nigdy do niej nie wrócić? Możliwe. Zatem dlaczego autor się nim posłużył? Jeśli powieściowy czas akcji skonfrontuje się ze słowami: „Widzicie? Można w ten sposób żyć! Szybować! (…) wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo (…) na początku jest Słowo.”, otrzyma się jedno z prawdopodobnych wyjaśnień. Nie wolno się poddawać, nie należy rezygnować z aspiracji. Można oderwać się od codzienności, porzucić wszechobecne slogany, można inaczej: pełniej, bardziej świadomie, piękniej – można… latać. Oto rzecz prawdziwie ku pokrzepieniu serc napisana. Główny bohater jest taki, jaki jest, by zmobilizować czytelnika, a nie – pognębić.
W recenzji z prawdziwego zdarzenia powinien znaleźć się tutaj akapit krytyczny lub choćby jedno zdanie wytykające autorowi prawdziwe lub rzekome przewiny, bezosobowo lokujące książkę w odpowiedniej grupie lektur, przyporządkowujące ją konkretnemu czytelnikowi, porównujące z innymi – mniej lub bardziej szczęśliwie dobranymi – pozycjami, reprezentatywnymi dla gatunku. Tutaj tego nie będzie. Nie tylko dlatego, że nie czuję się wystarczająco kompetentna, żeby na taki zabieg się poważyć. Również dlatego, że dałam się uwieść urokowi tej historii, pozwoliłam się autorowi poprowadzić, wróciłam do przeszłości. I nadal pozostaję pod urokiem – jakże może być inaczej, skoro magia opowieści działa od pierwszych słów: „Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno. (…) Moje poczucie spóźnienia dawało o sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i wymiarach. Nie ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również przy innych okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz miniaturowych”. Poczułam się tak, jakby autor mnie znał i napisał to specjalnie dla mnie. I właśnie tak bardzo osobistego odbioru tej książki życzę wszystkim czytelnikom.
Recenzja ukazała się 2009-05-05 na portalu katedra.nast.pl