Zgodnie z definicją, dziecko to młody człowiek, który nie osiągnął jeszcze pełnej dojrzałości. W świetle prawa polskiego – każdy poniżej osiemnastego roku życia. Prawnie jestem dzieckiem. Jak więc opisać książkę mojego dzieciństwa? Udam, że kierowałem się definicją pierwszą.
Za książkę mojego dzieciństwa uznaję „Buszującego w zbożu” J. D. Salingera. Pytając bibliotekarki o tą pozycję, nie miałem pojęcia, że stykam się z klasyką. Ktoś polecił mi ją na forum dyskusyjnym dotyczącym literatury - spodobał mi się tytuł. Często intrygująca nazwa pozycji sprawia, że po nią sięgam.
Pełen entuzjazmu udałem się do biblioteki w jakieś leniwe, upalne popołudnie. Byłem pewny, że książka znajduje się w zbiorach, sprawdziłem to wcześniej w internetowym katalogu. Szukałem wśród półek i… nic! Zrezygnowany podchodzę do bibliotekarki z zapytaniem. Okazało się, że pozycja ta zalicza się do kategorii „lektury”. „Dziwne. Czy to jacyś drudzy ‘Chłopi?’”- pomyślałem. Rzadko ktoś proponuje lektury. Słowo to często ma pejoratywne zabarwienie.
Coś po prostu rwało mnie do tej książki. Pragnąłem jak najszybciej znaleźć się w domu, by w końcu zacząć czytać. Chyba każdy ma czasami takie uczucie, mi zdarza się ono coraz częściej.
W drodze kartkowałem ją, sprawdzałem wielkość czcionki, marginesy, ile ma stron, rozdziałów itp. Swoistym rytuałem jest też wąchanie książki- zawsze sprawdzam jej zapach, jak gdyby to coś zmieniało.
Łapczywie zabrałem się za czytanie. Było już koło piątej. Zapomniałem o wszystkim innym, miałem w końcu wakacje. Nie zobaczyłem nawet „Faktów”, podczas których zawsze spożywam kolację – to mój swoisty rytuał.
Książkę skończyłem trochę po północy. Byłem tak zmęczony, że położyłem ją na podłogę, wsunąłem się pod kołdrę i oddałem w objęcia Morfeusza. Rano, z powodu zakłóconego monotonnego rytmu, wstałem później. W sieci wyszukałem informacji odnośnie książki- suchych faktów i żarliwych opinii.
Myślę jednak, że żadna recenzja, streszczenie nie odda ducha tego dzieła. Opowiada ono o amerykańskim nastolatku-narratorze, Holdenie, który popada w konflikty z otaczającym go światem, od którego coraz bardziej się odgradza. Czytelnik obserwuje jego ucieczkę ze szkoły i towarzyszy podczas kilkudniowego pobytu w Nowym Jorku. Krytyczny, ale i bardzo wrażliwy, samotny bohater boi się dorosłości. Najlepiej dogaduje się z dziećmi, świat dorosłych jest dla niego pełen hipokryzji i nudy.
Liczba osób, które identyfikowały się z nim i dalej identyfikują jest zawrotna. W głębi duszy sam mam coś z Holdena.
W samych Stanach Zjednoczonych książka została uznana za zawierającą treści nieodpowiednie dla młodzieży (wątki związane ze seksualnością), masowo zakazywana, teraz jednak powraca do łask jako lektura obowiązkowa. Rocznie sprzedaje się około 250 tysięcy egzemplarzy.
Pomyślałem sobie, że jeszcze do tej pozycji wrócę, że nie zostawię jej „od tak”. Moje przeczucia ziściły się. Zetknąłem się z nią podczas przygotowań do konkursów i olimpiad językowych.
Niedawno porwałem się z motyką na słońce. Postanowiłem przeczytać „Buszującego…” w oryginale. Nigdy wcześniej nie czytałem literatury po angielsku, z obawy przed zniechęceniem i trudnościami. Jak się jednak okazało, nie miałem czego się bać. O dziwo, znów tak paliłem się do jej przeczytania, tym razem jednak z innego powodu. Byłem ciekaw, jak podołam prawdziwej angielszczyźnie.
Byłem mile zaskoczony- zrozumiałem większość. Nie czytałem już jednak tak chciwie jak dawniej- zrobiłem na przykład przerwę na „Fakty” i kolację.
„Buszującego w zbożu” polecam zarówno w wersji polskiej, jak i angielskiej. Naprawdę łatwo zrozumieć książkę, jest ponadczasowa. Ciekawy jest również sam fakt przekładu językowego. Niełatwo oddać sens niektórych wyrażeń i zwrotów, zwłaszcza slangowych, obfitujących na każdej niemalże stronie powieści. Najczęściej występujące słowo w książce to „phony”, czyli „fałszywy”. Tłumaczowi mogłoby się dostać za ubogie słownictwo, gdyby w kółko powtarzał wyraz, widać więc ogromną rolę przekładu.
Tak oto moje dzieciństwo i szeroko rozumiana młodość zatoczyły krąg.