Bardzo się zdziwiłam przeczytawszy niedawno, że Dorothy Sayers była w swoim czasie największą konkurentką Agathy Christie i obie były tytułowane królowymi kryminału. Trochę kryminałów już w życiu przeczytałam, więc jak to możliwe, że to nazwisko nigdy nie obiło mi się o uszy?
Wystarczyło przeczytać „Nieprzyjemność w klubie Bellona” i wszystko stało się jasne. Ta książka jest tak nudna, i tak zramolała po latach, że nawet w 1986, kiedy to wydano ją w Polsce (w Anglii w 1928 roku) musiała zalatywać stęchlizną.
Śledztwo prowadzi lord Peter Wimsey, chyba najnudniejszy detektyw z jakim miałam do czynienia. Kompletnie bezbarwny, żadnych cech charakterystycznych, żadnych słabości ani zalet, a do tego chodzi spać z kurami, więc jak nocą coś się dzieje, trzeba wyciągać go z łóżka. [Tu złota myśl w ramce wyjaśniająca o wiele większą popularność Raymonda Chandlera w Wielkiej Brytanii niż w Stanach: Czym różni się detektyw angielski od amerykańskiego? Amerykański nigdy nie kładzie się spać przed północą.]
Pomocnikiem Wimseya, takim niby-Watsonem, jest jego służący Bunter, który pojawia się dość często, ale jego rola ogranicza się do podawania kapci swojemu panu, wykonywania fotografii i nieustannego potakiwania: tak jest, wasza lordowska mość. Ziewam.
W powieści tej większość postaci nie ma nic do powiedzenia, ale gadają nieustannie i zupełnie nie na temat, co na dłuższą metę jest nieznośne. Ziewam.
Pomysł wyjściowy nawet ciekawy – bardzo wiekowe rodzeństwo umiera, wydawałoby się śmiercią naturalną tego samego dnia i chodzi o ustalenie, czy wcześniej zmarła siostra czy brat, bo od tego zależy, kto dziedziczy fortunę. Lista spadkobierców jest krótka. Potem okazuje się, że jedna śmierć nie była naturalna (co dla każdego średnio rozgarniętego czytelnika jest oczywiste od samego początku), i już wtedy, ze względu na wąską grupę podejrzanych, można domyślić się kto zabił, tylko jeszcze nie wiadomo dlaczego. Zagadka kryminalna jest więc wątpliwej jakości.
Zakończenie również rozczarowuje. Trudno mi uwierzyć, że morderca tak łatwo się przyznaje do winy, natychmiast gdy detektyw informuje go o swoich podejrzeniach. Ale niech będzie, że wśród lordów inne panują obyczaje. Dzisiejszy czytelnik takie zachowanie może co najwyżej skwitować wzruszeniem ramion.
Z tej powieści zapamiętam tylko jedno zdanie, które z lubością będę przy różnych okazjach cytować; „ Odkąd się przekonałem, że woli burgunda od szampana, mam o niej jak najlepsze mniemanie”.
Żeby definitywnie ustalić dlaczego książki Agathy Christie po stu latach wciąż zdobywają nowych czytelników, a Dorothy Sayers przepadła z kretesem, zajrzałam do wydanego zaledwie dwa lata później niż „Nieprzyjemność…” „Morderstwa na plebanii”, pierwszej powieści z panną Marple w roli głównej. I tam każde zdanie skonstruowane jest tak, że zachęca do przeczytania następnego. Kiedy na samym początku czytam: „Zakończyłem właśnie krajanie sztuki mięsa (nawiasem mówiąc, zdumiewająco twardej) i siadając stwierdziłem tonem zgoła dla duchownego niestosownym, że każdy, kto zamorduje pułkownika Protheroe, odda światu wielką przysługę” – od razu jestem kupiona. U Agathy każde zdanie jest po coś, każde ma znaczenie. Tekst jest gęsty od dialogów, ale bohaterowi nie ględzą bez sensu. Ludzie są prawdziwi, nie papierowi i choć żyją sto lat temu, mają takie same problemy jak my. Wystarczy je wiarygodnie opisać, trzeba tylko mieć talent.
Jak myślicie, czy któryś z naszych współczesnych, popularnych autorów będzie równie chętnie czytany za sto lat?