Sebastian Fitzek autor książek kryminalnych, a przy okazji twórca bardzo popularnej książki "Śmierć ma 124 cm", opublikował w Polsce swoje najnowsze dzieło "Kolekcjoner oczu". Nie miałam wcześniej kontaktu z autorem, nie znałam również żadnej z jego książek, aż do momentu kiedy sięgnęłam po "Kolekcjonera oczu". Poszperałam nieco w internecie i doszukałam się opisów książek pisarza tak że wiem, że jego twórczość zazwyczaj dotyczy kryminałów i morderstw, co nie jest takie złe, bo autor dysponuje wieloma kierunkami, które między innymi pokazuje nam w swoim dziele. W "Kolekcjonerze oczu" możemy obserwować zachowanie ojca, który próbuje odnaleźć swoje, porwane dziecko. Coś takiego nie jest fenomenem, bo często mamy podobne sytuacje przedstawione w powieściach lub ekranizacjach, więc pisarz postanowił dodać nam więcej smaczków. To właśnie dzięki nim miałam ochotę odkrywać dalsze sekrety książki. Tak więc prócz ojca szukającego syna, który ma wyrzuty z powodu zaniedbania chłopca, co spowodowało jego porwanie, obserwujemy samego porwanego, tak jak ofiarę przed nim, oraz funkcjonariusza policji, który za wszelką cenę chce dorwać mordercę. Sami musicie przyznać, że takie trzy ścieżki są bardzo ciekawe i naprawdę zachęcają do dalszych poczynań w lekturze. Oczywiście dla mnie było nieco zbyt mało przeżyć Juliana, czyli porwanego chłopca. Spodziewałam się po nich czegoś bardziej drastycznego i okropnego, a dostałam chłopca w ciemnościach, ale i tak może być. Chodź sam tytuł książki oraz niektóre jej momenty są krwawe, bo wiadomo z wydłubanych oczu musi być dużo krwi, to takich scen w powieści nie ma. Zazwyczaj zostają odnalezione jakieś zwłoki i lub inne rzeczy związane z morderstwem, co nie oznacza, że autor napisał je z dokładnym opisem dla wyobraźni czytelnika. Jeżeli na trawie leżą zwłoki w szlafroku, to tyle. Musi nam to wystarczyć i basta, żadnych głębszych szczegółów, których również nieco mi brakowało. Muszę was w tym momencie przeprosić, ale jako fan fantastyki, gdzie dzieje się naprawdę wiele, a już szczególnie leje się jucha wiadrami, brakowało mi tego w tej książce, chodź trzeba przyznać, że w niektórych dobrych ekranizacjach, jak na przykład "Milczeniu owiec", też keczupu zbyt wiele nie ma, a film jest naprawdę arcydziełem. Jeżeli miałabym porównywać książkę do jakiegoś filmu to właśnie do takiego jak ten lub może jeszcze do "Uprowadzonej", jednak to już inne postacie, chodź ten sam typ. To może teraz przejdźmy do tego co wzbudziło we mnie największy podziw. Nie była to krew, ani przemoc, akcja też nie, chodź było jej naprawdę wiele, były to w zasadzie dwie bardzo fajne rzeczy. Pierwszą z nich była tajemnica, która otaczała całą sprawę. Wszystko od samego początku wskazywało, że sprawa porwania syna Alexandra wiąże się z zabójstwem kobiety z zadania, które zniszczyło mu życie, ale skoro ona nie żyła, to kto za tym wszystkim stał. Dobre pytanie, co? Będziecie musieli sami do tego dojść sięgając po "Kolekcjonera oczu", jednak już teraz mogę was zapewnić, że nie zależnie od tego jak będziecie główkować i tak, za cholerę się nie domyślicie. Drugą rzeczą, bo pamiętajcie, że mówiłam, ze są dwie jest przedstawienie książki. Autor podszedł do tego w sposób, można powiedzieć psychologiczny. W swojej książce udowodnił nam, że często koniec, może być zupełnie nowym początkiem. Ogólnie znane słówka, ale nikt jeszcze tego tak nie przedstawił jak Sebastian Fitzek. Otwierając tom nie widzimy pierwszej strony, zgodnie z numeracją od najmniejszej do największej, wręcz przeciwnie. Strony książki są ponumerowane od najwyższej do najmniejszej, a epilog jest początkiem. Normalnie to się nie zdarza i normalnie to prolog robi za początek, a epilog za koniec. Wiadomo, takie są ich zadania. Tutaj jest nieco inaczej i troszkę myląco, ale co poradzić, takie jest właśnie myślenie autora. Tyle, że właśnie przez to myślenie kilka dobrych minut zastanawiałam się od której strony książki mam zacząć. Z tego co zauważyłam w recenzjach, to nie miałam jedna jedyna tego problemu, który teraz wspominam z uśmiechem na ustach.