Mam taką swoją małą opinię. Uważam, że są takie powieści, których nie powinno się oceniać, są takie arcydzieła, którym nie należy przypisywać cech typu zła, bądź dobra. Szczególnie takim monumentalnym arcydziełom, jakim jest Idiota. Pierwotnie publikowany w częściach, w jednej z ważniejszych rosyjskich gazet, między 1868 a 69 rokiem, samego Dostojewskiego przyprawiała o tortury i napięcia. Pierwsza część powieści, przy pierwszej publikacji w Russkiym Vestniku, uznana została za potężną i mocną prozę. Kolejne dwie części, bardziej fantasmagoryczne i chaotyczne, nienakreślone i niespokojnie energetyczne, przywodzą na myśl niejasny kierunek w jakim zmierzał autor. Ten autorski chaos może dobrze wyjaśniać niesprecyzowanie, jakie towarzyszy przy czytaniu tej powieści. A czytanie jej, to nie lada wyzwanie, nieporównywalne z niczym innym, chwytające i pochłaniające bez pamięci. Gubimy się między kartami tej opowieści o miłości, odrzuceniu, moralności, poczuciu winy, depresji i tęsknocie. Dostojewski tworzy świat, pełen relacji opartych na miłości i nienawiści, świat z gloryfikowanymi niedoskonałościami, świat z przerażającymi wartościami moralnymi i świat, w którym nie ma nawet nadziei na bycie doskonałym. Przedstawia dyskryminację klasową, miłość do sztuki i kultury oraz ogólnie powszechną sytuację życiową rosyjskiego społeczeństwa w XIX wieku. I pośród wielu lekcji, które w nas zostają, z lektury tej powieści, jedna okazuje się być największa. To wada księcia Myszkina, to błąd, który my sami popełniamy w życiu wiele razy, to próba czynienia dobra dla wszystkiego i wszystkich, przez cały czas i bez brania pod uwagę własnego siebie i własnego dobra. Każdy człowiek ma ograniczenia i bardziej niż uświadomienie sobie naszych mocnych stron, ważne jest, abyśmy te ograniczenia potrafili zaakceptować. Nie potrafię przywołać innej powieści, która zaczynałaby się tak mocno jak Idiota: cała pierwsza część, jest dziełem samym w sobie, tragedią podporządkowaną arystotelesowskiej jedności czasu i akcji (choć niekoniecznie miejsca), wdzierającą się w umysł czytelnika niepowstrzymanie. Do tego bohaterowie, którzy, jak lustra, są odbiciami siebie samych, których męczeństwo przywodzi na myśl inspirację postacią Jezusa Chrystusa, jest całkowicie fascynujące. Wiecie, moja miłość do literatury rosyjskiej, jest wręcz nienaturalna. Dręczy mnie ona emocjonalnymi i strasznie długimi opowieściami o samotnych, smutnych ludziach, ale po prostu, nigdy nie mam dość. Dostojewski bardzo starannie kreśli historię człowieka, którego uważa się za idiotę, ponieważ nie potrafi być podstępny. Dlatego wciąż do niego wracam do, mimo, że przez wiele dni tonę w morzu rozpaczy, aż docieram do ostatnich trzech zdań książki, kiedy nieuchronnie wskrzesza zmarłych i sprawia, że cała książka jest warta każdego bezdechu wywołanego zachwytem. I absolutnie nie ma mowy, żeby moje słowa oddały jakąkolwiek sprawiedliwość temu arcydziełu. Uważam je za zwykłe wyznanie podziwu i sympatii oraz hołd dla historii, która moim zdaniem jest jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek przeczytałam, jeśli nie najlepszą.