Doczekaliśmy czasów, gdy niemal każdy ktoś o nazwisku znanym i kojarzonym z jakimś gatunkiem literackim, wcześniej czy później porywa się na w sumie mało wymagający rodzaj literatury zwanej romansem historycznym.
Wystarczy powiedzieć, że rzecz dzieje się w Anglii, w którymś roku XIXw., ubrać bohaterów w zabytkowe szmatki, zarzucić jakimś archaizmem albo trzema, dorysować jakieś sfery wyższe czy niższe i voila! „New York Times” ogłasza taki utwór powieściowy bestsellerem.
Pozostaje pławić się w chwale i odliczać zera na koncie.
Jodie Ellen Malpas, którą kojarzę bardziej z prozy erotycznej niż romansowej utłukła chałturę według schematu jak wyżej, bez większego zagłębiania się w detale. Od czego ja - jako romansoczytacz histeryczny - dostałam zwarcia na synapsach. Bo mało co psuje wrażenia z lektury równie mocno, jak ignorancja autora gdy kunszt wykonania określa się po jakości detali.
Wielokrotnie dawałam wyraz enuncjacji, że romans historyczny - choć traktowany wzgardliwie i lekceważąco - to trudny teren, a miłośnicy gatunku to trudna publiczność, bo w kwestii drobiazgów czepliwa oraz wymagająca. W książce Malpas jest natomiast kilka scenek, co do których mam wątpliwości.
Chociażby: Eliza uważa, że nauka łaciny to strata czasu, bo jako kobieta, nigdy nie będzie mogła sama wyjechać do kraju, w którym mogłaby swobodnie używać tego języka. Że proszę co?
Jest rok 1806. Łacina od stuleci jest językiem martwym. To język naukowców, badaczy, prawników, lekarzy. W jakim miejscu świata panna Melrose zamierza nim rozmawiać narodowo i kiedy?
Chociażby: Pantalony, które trzeba było ściągnąć z pupy, gdy długi czas miały one postać dwóch osobnych nogawek połączonych tasiemką; dużo później - guzikami. Niby nic, ale wyobraźcie sobie, że musicie podciągnąć do góry kieckę plus kilka halek, by opuścić majtasy, aby skorzystać z toalety.
Nie tak to wyglądało, zapewniam.
Oddzielne nogawki umożliwiały też wygodne manipulacje w bardziej, hmm… intymnych okolicznościach.
Co m.in. przełożyło się na popularność kankana - tancerki zadzierając spódnice i wymachując nogami, błyskały nie tylko bielizną.
Chociażby: W czasach, kiedy niezamężnej kobiecie nie wypadało zostać z mężczyzną sam na sam w żadnych okolicznościach - choćby w sali balowej, w kąciku za doniczką, by nie narazić się na kompromitację - książę Winters w biały dzień zgarnia Elizę w jakiś ciemniejszy kąt ulicy i uskutecznia towarzysko-erotyczny pogadulec.
Ależ oczywiście, że nie oczekuję dokumentalnego odwzorowania realiów.
Przecież „Jedna noc z księciem” to tylko bajka. Co więcej: Bajka z potencjałem. Bardzo niczego sobie.
Bajka o energicznej panience wtłoczonej w sztywne ramy konwenansu, wbrew swojej woli zaręczoną z jakimś mydłkiem i przeobrażaną w bezwolną lalkę. Lalkę, przekazywaną rodzinie książęcego socjopaty jako klacz rozpłodowa linii Lymington i gwarant iluzorycznego szczęścia oraz pozycji rodziny na drabinie społecznej. Młodej kobiecie, która ma odwagę odrzucać formy towarzyskie, walczyć o siebie, swoją rodzinę, dobre imię Wintersów.
Ale - jak każdą opowieść - także i tę bajkę trzeba umieć opowiedzieć. Nadać klimat, zbudować napięcie, rozbudzić emocje. Oczarować. Oszołomić.
Dlatego miałam względem książki Malpas nadzieje. Wielkie nadzieje. Którymi ostatecznie można się podetrzeć.
Fabularnie to dziwaczny kipisz. Wszystko się tu przenika i rozmywa, nie tworzy spójnej fabuły lecz ciąg połączonych scenek. Nie ma ekscytacji, radości czytania. Jest znużenie i zmęczenie lekturą. Z palety bohaterów tylko Eliza ma jakieś wyraźnie ukazane motywy postępowania, jakiś charakter. Pozostali są tłem, dostawką, wprowadzaną na potrzeby układów. Johnny Winters to sztampowo pociągnięta tajemnicza twarz: chimeryczny, labilny, nieobliczalny.
Do ostatnich stron nie wiadomo czego tak właściwie chce i co nim kieruje. Jego huśtawki nastroju męczą. Są irytujące.
Nie polubiłam się z tą książką. Nie potrafiłam się wczuć, odnaleźć tym bardziej. Była mi obojętna i obca. Zachodzę teraz w głowę, którą „Jedną noc z księciem” Jodie Ellen Malpas miałam okazję czytać, bo porównanie jej do niemal już ikonicznego cyklu powieści Julii Quinn jest dla Bridgertonów obrazą.„Bridgertonowie” mają szyk, styl i pazur. Malpas oddaje w ręce czytelnika bliżej nieokreślony bełkot.
Źle się stało, że Malpas zmieniając gatunek literacki nie zmieniła maniery pisania.
Może miało być łatwiej i prościej. Bardziej - sama sobie strzeliła w kolano.
Raz: Eliza Melrose snuje swoją opowieść w pierwszej osobie. Coś, czego szczerze nie znoszę. Manewr redukujący percepcję świata do jednego ludzia i jego wyobrażeń.
Dwa: Historię opowiada panienka, która weszła do wysokich kręgów socjety - siłą rzeczy obowiązuje ją pewien model społecznego zachowania.
To znacząco zawęża pole samej fabuły. Albowiem panna z wyższych sfer, na wydaniu, objęta już umową przedmałżeńską może co najwyżej siedzieć w okienku z robótką i ładnie pachnieć. A ona ma działać! Odkryć tajemnicę, zrehabilitować księcia, ocalić siebie.
Jak, pytam się, jeżeli o kluczowych względem siebie i Wintersa kwestiach nie ma pojęcia?
Ogólnie wygląda to tak, że panna Melrose coś robi, coś sobie wyobraża, czegoś się domyśla, coś sobie dopowiada, potem to wszystko mieli razem, wypluwa i zaczyna przeżuwać od nowa, tylko od drugiej strony.
Jakieś to takie… Nieskoordynowane. Bez życia. Bez serca. Jałowe ględy, którym swoją konsystencją najbliżej do bezbarwnego gluta - ciągnie się i ciągnie bez końca, a jedyne co zostaje w ręku to maziowaty fąfel.
Im dłużej się zastanawiam, tym bardziej nie znajduję nic, czym „Jedna noc z księciem” mogłaby się obronić. Lecz im dłużej się przyglądam, tym bardziej nie widzę nic oprócz straconego czasu. Jestem bardzo zawiedziona. I bardzo rozczarowana.