Popularne książki mają to do siebie, że dzielą odbiorców. Nigdy bowiem nie jest tak, że dana publikacja zbiera laury od wszystkich. Nie inaczej jest z „Niewidzialnym życiem Addie LaRue”. Spotkałam się ze sporą liczbą pozytywnych opinii, które opisywały książkę w samych superlatywach, nie raz wystawiając ją na piedestał. Po drugiej stronie natomiast przeczytałam niemałą część recenzji, które nie powiem, że krytykowały tę powieść od góry do dołu, niemniej zdecydowanie były mniej przychylne.
Gdzie więc plasujmy się ja i moja skromna opinia?
Obawiam się, że nie po stronie zachwycających się.
Zacząć trzeba od tego, że sam koncept jest ciekawy. Addie zawiera umowę z diabłem, zwanym cieniem lub Lukiem. Będzie żyć wiecznie, ale nikt jej nie zapamięta. Gdy się sytuacją znudzi bądź nie będzie już mogła jej znieść, podda się, a Luc zabierze jej duszę. No, wiecie, wariacja Fausta. Myślę więc sobie: kurczę, to można naprawdę fajnie ograć, jest to bowiem punkt wyjścia, który daje naprawdę dużo możliwości i potencjalnych kierunków rozwoju fabuły. Zaznaczę tu jeszcze, że powieść najczęściej zaliczana jest do gatunku fantasy. I choć nie jestem ogromną fanką fantastyki, po tak zareklamowanej książce oczekuję przygód, jakichś przełomowych czasów w historii i tego, w jaki sposób wpłynęły one na główną bohaterkę czy może w jakiś sposób ona przyczyniła się do powstania czegoś, stanęła po którejś ze stron w konflikcie, tego typu rzeczy.
Jak wielki jest mój zawód, gdy otrzymuję kolejne proste (i trochę wymuszone) historie romantyczne (jedna bardzo ckliwa, a druga – toksyczna), do których wcale nie jest potrzebny faustowski koncept. Równie dobrze sytuacja mogłaby rozgrywać się gdziekolwiek indziej z jakimikolwiek innymi postaciami, które przez większość czasu wpadają w melodramatyczne tony.
No ale dobrze, jeszcze bym mogła to zaakceptować. Tyle, że pierwsza połowa książki jest niemiłosiernie nudna. Jedna z tych, które czytacie, mając nadzieję, że „no, ale na następnej stronie to już musi się coś wydarzyć, prawda?”. Nie, nieprawda. Akcji tu niewiele. Są przemyślenia, emotywność, paroksyzmy uczuć. Możecie pominąć ze sto stron i pewnie nawet tego nie zauważycie, bo zupełnie nic to nie zmieni w waszym odbiorze lektury. Aż razi kolejne niewykorzystanie początkowego konceptu. Skoro Addie żyje przez ponad trzysta lat i dowiadujemy się o niej, że całkiem sporo się nauczyła przez ten czas, to dlaczego tego nie widzimy? Dlaczego tak pieczołowicie przez lwią część ograniczamy się do Paryża i Nowego Jorku? Świat jest jednak troszkę większy niż te dwa miasta. A nawet jeśli wychodzimy w jednej z ostatnich części w inne miasta, to nic to nie daje, wciąż mamy głębokie przemyślenia Addie. Festiwal rozmyślań i uniesień miłosnych. I znowu – nie każda książka musi być przeładowana akcją, naprawdę jestem w stanie przeczytać książkę, gdzie bohater łuska fasolę i monologizuje o swoim życiu. Ale do tego potrzeba ciekawej postaci.
Dochodzimy tu do kolejnej kwestii – Addie LaRue. Jest to bohaterka – podobnie jak spora część jej historii – nieciekawa. Czasem wręcz mdła. Nie ma właściwie nic, co sprawiłoby, żebym jej kibicowała w jakikolwiek sposób. To pójdzie tutaj, to posnuje się tam, to się z kimś (albo z każdym, prawdę mówiąc) prześpi, to gdzieś coś ukradnie. I tak to nam mija pierwsza połowa powieści.
Brakuje mi także pewnej konsekwencji. Mamy powiedziane, że cokolwiek Addie w świecie zrobi, zostanie to wymazane, innymi słowy powróci do stanu takiego, jak było na początku. W porządku. Gdy bawi się w śniegu, jej ślady jej stóp znikają po chwili, gdy rysuje linię farbą, dzieje się tak samo. Ale jak za chwilę sadzi drzewo, to ono pozostaje. Jak pieli ogródek, to również nie wraca on do pierwotnego stanu. Czy więc reguła, że Addie nie zostawia nic po sobie w świecie jest naginana w taki sposób, jaki pasuje autorce do historii?
Szczególnie blado wypada w zestawieniu z Henrym i jego przyjaciółmi. Henrym, który robi co może, by ratować jakkolwiek dynamikę tej książki. Henrym, który przez dwa pierwsze rozdziały swojej historii okazał się ciekawszy niż Addie przez trzysta stron swojej. Ale jednocześnie Henrym, który zdaje się trochę tracić swoją osobowość, gdy jest z Addie.
Tak zatem Henry niesie na swoich barkach, ile może. Czym jeszcze może uratować się „Niewidzialne życie Addie LaRue”? Nie można autorce zarzucić złego warsztatu pisarskiego (a przynajmniej nie w tym wypadku, innych jej pozycji nie czytałam). Jest to książka napisana dobrze, często poetycko, chociaż momentami troszkę to męczy i/lub ociera się o truizmy czy banały. Niemniej pod kątem językowym niewiele można zarzucić. Ratuje ją też po części druga połowa książki, ale mam tutaj na myśli tę raczej nastawioną na dynamikę.
I tak – okładka ładna, ale chyba jednak nie o to chodzi w książkach. Mam je przecież czytać, a nie oglądać.
Miała być opinia, ale się za bardzo rozpisałam. No ale cóż, to jedna z tych książek, która wyzwala we mnie ochotę do wyrzucenia z siebie frustracji.
Niestety ta książka będzie moją Addie – do przeczytania i zapomnienia.